.

.

niedziela, 23 lipca 2017



Urlop, wyczekiwany letni czas długich dni, krótkich nocy i odpoczynku od korpo zajęć. Okres ciepła, wysokiego słońca i godzin nic nie robienia, gdzieś w pobliskim raju o kilka godzin jazdy samochodem. 
Trafiło mi się takie szczęście w drugi tydzień lipca. Bez samobiczowania, że to może zbytnie folgowanie sobie, to czas na 9 dniową  dyspensę nad Bałtykiem. Welcome to bałtycka riwiera, pracę niech weźmie cholera.
Pachnące Matrasem książki, olejek do opalania plus kilka plażowych rekwizytów. Jestem. Leżę. Nie kwiczę, lecz skwierczę.
Morze szumi, wiatr koi, Żona ogarnia swoją książkę, kubek kawy otwiera mi powieki, by rozleniwienie dnia bez rytmu nie uśpiło mnie gdzieś w połowie piątego rozdziału. W myśl zasady, śpieszmy się celebrować urlopy, tak szybko odchodzą, każdy bierze z dnia tyle ile chce i lubi.
Nie, żeby nie wciągnęła mnie moja lektura ale podnosząc wzrok znad książki zatrzymałem go na ludziach plażujących obok. No może na dłużej niż chwilę. Na kilka chwil.
Skoncentrowałem się na parze starszych, chociaż może należałoby powiedzieć – dojrzałych ludzi, na oko między 65, a 70 rokiem życia (w końcu żyjemy w czasach, gdzie 40tka jest nową 30tką, wszystko płynie, nierzadko kwasem hialuronowym i jednoznacznie pewnym tego co się widzi można być chyba tylko patrząc w metrykę), tak więc miałem przed sobą kobietę i mężczyznę, korzystających z lata zdecydowanie już w jesieni swojego życia, a tuż obok, dla kontrastu młode małżeństwo, a właściwie rodzinę, w modelu dwa plus jeden, dwa i trzy,  na pewno przed 30tką z jednym bardzo małym i co raczej oczywiste dość ruchliwym dzieckiem, (kolejne dwa nieco mniej aktywne).
To były dwa światy. Powiem szczerze, w kilka minut, w tak małym wycinku życia tych dwóch par, w tak specyficznym miejscu do podglądania ludzkich zachowań jakim jest plaża, gdzie z natury jesteśmy bardziej obnażeni, ale też bardziej naturalni w swoich odruchach, rozebrani ze swoich garniturów i garsonek, lub trends łaszków, bez żelu za to z wiatrem we włosach, nie ukryci za szybami  samochodów, poza szarżami stanowisk. Prawie nadzy. Różnice pomiędzy tymi dwoma parami, ale też modelami związku wydały mi się kolosalne. Tak duże, że już w chwili gdy ich obserwowałem wiedziałem, że będę chciał się tymi refleksjami podzielić (to właśnie ta moja wartość dodana krótkiej, letniej laby – zaczyn na wysmażenie nowego felietonu).
Pierwsza parę nazwałem –  typowa offline.
Patrzenie na nich zza okularów słonecznych, co mam nadzieję udało mi się robić ultra dyskretnie, sprawiało mi prawdziwą przyjemność. Było kojące. W ich ruchach była miękkość i spokój, z ich uśmiechów, słów, gestów, biła radość ze wspólnego spędzania dnia. Była wzajemna akceptacja, życzliwość, troska, czułość. Kobieta miała zdecydowanie babciny typ urody, a może słowiański, bardzo gęste, jasne włosy, i już dość mocną opaleniznę, wyraźną nadwagę, którą nosiła z niesamowitą gracją. Gracją z całą pewnością nie pozorowaną, lecz płynąca z głębokiej samoakceptacji. Przechadzała się brzegiem morza wystawiając twarz do słońca a gdy rozpakowywała paczkę herbatników pierwszego z nich podała partnerowi. Po chwili on masował jej kark, gdy tak siedzieli na jednym ręczniku do opalania. Smarował jej plecy, przyniósł kawę z pobliskiego bistro. Mieli książki i aparat fotograficzny. Nie aparat w telefonie. W ogóle nie widziałem ich rozmawiających przez telefon. Harmonia ich koegzystencji działała na mnie hipnotyzująco, nie mogłem przestać na nich patrzeć, chociaż sam w myślach karciłem się za takie podglądactwo. Dla zachowania równowagi w przyrodzie i zapewnienia mi pełnego obrazu na moim prywatnym, plażowym terytorium, tuż obok wyświetlił mi się film zgoła odmienny.
Tym razem była to para  – online, typowa na wszelakich plażach morskich kurortów.
Oboje przed 30tką, chociaż po chwili obserwacji, już wiedziałem, że on mentalnie około 20 tki. Blady, chudy, bez muskulatury za to z kilkoma tatuażami. Z przyciętym ciemnym zarostem na wzór gościa z Pit Bulla, który przy nagim torsie wywoływał taki dysonans jak założenie skarpet do sandałów. W ustach papieros, w dłoni nieodłączny rekwizyt - puszka piwa. Skupiony na sobie. Na leżeniu, paleniu, przewróceniu się z brzucha na plecy. Ona w ciągłym ruchu, prawie spazmatycznym, szarpanym. Goniąca za dzieckiem, za foliowymi torebkami, które co chwila porywał im wiatr, a których łapanie utrudniał papieros i konieczność nieprzerwanego kontrolowania tego, co robi ruchliwa pociecha (szczególnie ta najmłodsza). A pociecha głównie obsypywała piaskiem wszystko, co znalazło się w zasięgu jej pulchnych rączek, ze szczególnym naciskiem na torbę z jedzeniem i ubraniem. Ona się miota, on nie reaguje, są razem pod jednym parasolem, ale równie dobrze mógłby ich dzielić Rów Mariański.
Jestem ojcem, swoje przeszedłem i wiem jak rozpaczliwie mogą wyglądać próby wypoczywania z półtorarocznym dzieckiem, ale nie o to chodzi. Dziecko było najprawdopodobniej ich wspólne, ale całą resztą udowadniali, że połączyła ich jakaś kosmiczna pomyłka. W końcu nastąpiło apogeum – dzieciak zostawiony na chwilę sam sobie, zamaszystym ruchem pakuje zawartość łopatki do torby, ona nie wytrzymując ciśnienia wymierza mu szybką jak seria z karabinu porcję klapsów. Dzieciak zaczyna wrzeszczeć, ojciec nieśpiesznie z pozycji horyzontalnej przechodzi do siedzenia, i mruga szeroko powiekami, jakby nie patrzył na własne zarykujące się dziecko, tylko kręgi w zbożu. Szybko dochodząc do wniosku, że przeoczył kolejny ważny z wychowawczego punktu widzenia moment w życiu własnego dziecka wraca do leżenia i gapienia się w wyświetlacz telefonu. Mały wrzeszczy coraz głośniej, matka zatyka mu usta dłonią i wykrzykuje jak się domyślacie mało przyjemny komentarz.
I wtedy zauważa, że patrzę. Rzuca mi pełne zniecierpliwienia spojrzenie, jakby ostrzegając mnie, ze jeśli mam jakiś komentarz na temat, to mam go sobie schować w buty. No dobra, w łabaki (notabene kupione na przecenie). Przez chwilę mierzymy się wzrokiem, po czym ona zostawia dziecko, odstawia je gdzieś obok leżaka ze złością i zaczyna czyścić rzeczy z piasku. Wyjmuje jedna po drugiej części garderoby ich przeszczęśliwej piątki i strząsając z nich piasek składa nerwowo w kostkę. On dalej patrzy w telefon. Ona kończy kolejną krzątaninę i zapala kolejnego papierosa. Dziecko z zaschniętymi na buzi łzami i katarem niezdarnie podchodzi do jej leżaka i całuje ją w usta. Przygarnia je do siebie i szczebiocze coś wydmuchując dym. Po chwili się ubiera, zbiera rozrzucone w piasku zabawki, zakłada dziecku pampersa. On  nadal na leżaku, siedzi i robi sobie selfie. Jedno, drugie, piąte, dziesiąte. Z dziubkiem i z półprofilu. Z okularami na nosie, albo na głowie, bez koszulki, potem w koszulce, znowu z dziubkiem. Efekty sesji nie są chyba zadowalające, bo czynność się powtarza. Facet jest naprawdę zdeterminowany, znajomi z fejsa muszą zobaczyć jak świetnie się dziś bawił. Nie daje za wygraną, ale ja mam już dość. Mam zamiar właśnie wrócić do książki, gdy patrzę na moją parę ofline, a oni tak jak ja przyglądają się z lekkim, prawie niewidocznym uśmiechem błądzącym gdzieś w kącikach ich ust, naszym okazom. Siedzą razem na jednym ręczniku, on z  ugiętymi kolanami, ona pomiędzy jego nogami jak w najbardziej wygodnym fotelu.

Jasne, „takie rzeczy tylko w erze” mawiało się kiedyś, jeszcze w czasach kiedy istniała ,  erze posiadania już dorosłego potomstwa, albo nie posiadania go wcale – powiedzą znawcy tematu zarzucając mi stronniczość i tego, że nie bronię styranych życiem matek.
Matki muszą bronić się same. Nikt tego za nie nie zrobi.

Bo moja cyber para, ślizgająca się dzień po dniu po jego powierzchni, nie czerpiąca z niego żadnej radości, żyjąca razem, ale osobno, sama robi sobie kuku. On na fejsie, ona w kwoczym transie. Ani radości z bycia razem, ani radości z macierzyństwa. Może on nie dorósł, może ona lubi swoje życie i nie wyobraża sobie innego, ale mnie poraziło jak można z tego samego dnia, w tych samych warunkach, wziąć dla siebie wszystko lub nic. W perspektywie życia, uważam to za straszne marnotrawstwo. A może przesadzam?