.
niedziela, 30 lipca 2017
niedziela, 23 lipca 2017
Urlop, wyczekiwany letni czas długich dni, krótkich nocy i odpoczynku od korpo zajęć. Okres ciepła, wysokiego słońca i godzin nic nie robienia, gdzieś w pobliskim raju o kilka godzin jazdy samochodem.
Trafiło
mi się takie szczęście w drugi tydzień lipca. Bez samobiczowania, że to może
zbytnie folgowanie sobie, to czas na 9 dniową
dyspensę nad Bałtykiem. Welcome to bałtycka riwiera, pracę niech weźmie
cholera.
Pachnące
Matrasem książki, olejek do opalania plus kilka plażowych rekwizytów. Jestem.
Leżę. Nie kwiczę, lecz skwierczę.
Morze
szumi, wiatr koi, Żona ogarnia swoją książkę, kubek kawy otwiera mi powieki, by
rozleniwienie dnia bez rytmu nie uśpiło mnie gdzieś w połowie piątego rozdziału.
W myśl zasady, śpieszmy się celebrować urlopy, tak szybko odchodzą, każdy bierze
z dnia tyle ile chce i lubi.
Nie,
żeby nie wciągnęła mnie moja lektura ale podnosząc wzrok znad książki
zatrzymałem go na ludziach plażujących obok. No może na dłużej niż chwilę. Na
kilka chwil.
Skoncentrowałem
się na parze starszych, chociaż może należałoby powiedzieć – dojrzałych ludzi,
na oko między 65, a 70 rokiem życia (w końcu żyjemy w czasach, gdzie 40tka jest
nową 30tką, wszystko płynie, nierzadko kwasem hialuronowym i jednoznacznie
pewnym tego co się widzi można być chyba tylko patrząc w metrykę), tak więc
miałem przed sobą kobietę i mężczyznę, korzystających z lata zdecydowanie już w
jesieni swojego życia, a tuż obok, dla kontrastu młode małżeństwo, a właściwie
rodzinę, w modelu dwa plus jeden, dwa i trzy,
na pewno przed 30tką z jednym bardzo małym i co raczej oczywiste dość
ruchliwym dzieckiem, (kolejne dwa nieco mniej aktywne).
To
były dwa światy. Powiem szczerze, w kilka minut, w tak małym wycinku życia tych
dwóch par, w tak specyficznym miejscu do podglądania ludzkich zachowań jakim
jest plaża, gdzie z natury jesteśmy bardziej obnażeni, ale też bardziej
naturalni w swoich odruchach, rozebrani ze swoich garniturów i garsonek, lub
trends łaszków, bez żelu za to z wiatrem we włosach, nie ukryci za szybami samochodów, poza szarżami stanowisk. Prawie
nadzy. Różnice pomiędzy tymi dwoma parami, ale też modelami związku wydały mi
się kolosalne. Tak duże, że już w chwili gdy ich obserwowałem wiedziałem, że
będę chciał się tymi refleksjami podzielić (to właśnie ta moja wartość dodana
krótkiej, letniej laby – zaczyn na wysmażenie nowego felietonu).
Pierwsza
parę nazwałem – typowa offline.
Patrzenie
na nich zza okularów słonecznych, co mam nadzieję udało
mi się robić ultra dyskretnie, sprawiało mi prawdziwą przyjemność. Było kojące.
W ich ruchach była miękkość i spokój, z ich uśmiechów, słów, gestów, biła
radość ze wspólnego spędzania dnia. Była wzajemna akceptacja, życzliwość,
troska, czułość. Kobieta miała zdecydowanie babciny typ urody, a może słowiański,
bardzo gęste, jasne włosy, i już dość mocną opaleniznę, wyraźną nadwagę, którą
nosiła z niesamowitą gracją. Gracją z całą pewnością nie pozorowaną, lecz
płynąca z głębokiej samoakceptacji. Przechadzała się brzegiem morza wystawiając
twarz do słońca a gdy rozpakowywała paczkę herbatników pierwszego z nich podała
partnerowi. Po chwili on masował jej kark, gdy tak siedzieli na jednym ręczniku
do opalania. Smarował jej plecy, przyniósł kawę z pobliskiego bistro. Mieli
książki i aparat fotograficzny. Nie aparat w telefonie. W ogóle nie widziałem
ich rozmawiających przez telefon. Harmonia ich koegzystencji działała na mnie
hipnotyzująco, nie mogłem przestać na nich patrzeć, chociaż sam w myślach karciłem
się za takie podglądactwo. Dla zachowania równowagi w przyrodzie i zapewnienia
mi pełnego obrazu na moim prywatnym, plażowym terytorium, tuż obok wyświetlił
mi się film zgoła odmienny.
Tym
razem była to para – online, typowa na
wszelakich plażach morskich kurortów.
Oboje
przed 30tką, chociaż po chwili obserwacji, już wiedziałem, że on mentalnie
około 20 tki. Blady, chudy, bez muskulatury za to z kilkoma tatuażami. Z
przyciętym ciemnym zarostem na wzór gościa z Pit Bulla, który przy nagim torsie
wywoływał taki dysonans jak założenie skarpet do sandałów. W ustach papieros, w
dłoni nieodłączny rekwizyt - puszka piwa. Skupiony na sobie. Na leżeniu,
paleniu, przewróceniu się z brzucha na plecy. Ona w ciągłym ruchu, prawie
spazmatycznym, szarpanym. Goniąca za dzieckiem, za foliowymi torebkami, które
co chwila porywał im wiatr, a których łapanie utrudniał papieros i konieczność
nieprzerwanego kontrolowania tego, co robi ruchliwa pociecha (szczególnie ta
najmłodsza). A pociecha głównie obsypywała piaskiem wszystko, co znalazło się w
zasięgu jej pulchnych rączek, ze szczególnym naciskiem na torbę z jedzeniem i
ubraniem. Ona się miota, on nie reaguje, są razem pod jednym parasolem, ale
równie dobrze mógłby ich dzielić Rów Mariański.
Jestem
ojcem, swoje przeszedłem i wiem jak rozpaczliwie mogą wyglądać próby
wypoczywania z półtorarocznym dzieckiem, ale nie o to chodzi. Dziecko było
najprawdopodobniej ich wspólne, ale całą resztą udowadniali, że połączyła ich
jakaś kosmiczna pomyłka. W końcu nastąpiło apogeum – dzieciak zostawiony na
chwilę sam sobie, zamaszystym ruchem pakuje zawartość łopatki do torby, ona nie
wytrzymując ciśnienia wymierza mu szybką jak seria z karabinu porcję klapsów.
Dzieciak zaczyna wrzeszczeć, ojciec nieśpiesznie z pozycji horyzontalnej
przechodzi do siedzenia, i mruga szeroko powiekami, jakby nie patrzył na własne
zarykujące się dziecko, tylko kręgi w zbożu. Szybko dochodząc do wniosku, że
przeoczył kolejny ważny z wychowawczego punktu widzenia moment w życiu własnego
dziecka wraca do leżenia i gapienia się w wyświetlacz telefonu. Mały wrzeszczy
coraz głośniej, matka zatyka mu usta dłonią i wykrzykuje jak się domyślacie
mało przyjemny komentarz.
I
wtedy zauważa, że patrzę. Rzuca mi pełne zniecierpliwienia spojrzenie, jakby
ostrzegając mnie, ze jeśli mam jakiś komentarz na temat, to mam go sobie schować
w buty. No dobra, w łabaki (notabene kupione na przecenie). Przez chwilę
mierzymy się wzrokiem, po czym ona zostawia dziecko, odstawia je gdzieś obok
leżaka ze złością i zaczyna czyścić rzeczy z piasku. Wyjmuje jedna po drugiej
części garderoby ich przeszczęśliwej piątki i strząsając z nich piasek składa
nerwowo w kostkę. On dalej patrzy w telefon. Ona kończy kolejną krzątaninę i
zapala kolejnego papierosa. Dziecko z zaschniętymi na buzi łzami i katarem
niezdarnie podchodzi do jej leżaka i całuje ją w usta. Przygarnia je do siebie
i szczebiocze coś wydmuchując dym. Po chwili się ubiera, zbiera rozrzucone w
piasku zabawki, zakłada dziecku pampersa. On
nadal na leżaku, siedzi i robi sobie selfie. Jedno, drugie, piąte,
dziesiąte. Z dziubkiem i z półprofilu. Z okularami na nosie, albo na głowie,
bez koszulki, potem w koszulce, znowu z dziubkiem. Efekty sesji nie są chyba
zadowalające, bo czynność się powtarza. Facet jest naprawdę zdeterminowany,
znajomi z fejsa muszą zobaczyć jak świetnie się dziś bawił. Nie daje za
wygraną, ale ja mam już dość. Mam zamiar właśnie wrócić do książki, gdy patrzę
na moją parę ofline, a oni tak jak ja przyglądają się z lekkim, prawie
niewidocznym uśmiechem błądzącym gdzieś w kącikach ich ust, naszym okazom.
Siedzą razem na jednym ręczniku, on z
ugiętymi kolanami, ona pomiędzy jego nogami jak w najbardziej wygodnym
fotelu.
Jasne,
„takie rzeczy tylko w erze” mawiało się kiedyś, jeszcze w czasach kiedy
istniała , erze posiadania już dorosłego
potomstwa, albo nie posiadania go wcale – powiedzą znawcy tematu zarzucając mi
stronniczość i tego, że nie bronię styranych życiem matek.
Matki
muszą bronić się same. Nikt tego za nie nie zrobi.
Bo
moja cyber para, ślizgająca się dzień po dniu po jego powierzchni, nie
czerpiąca z niego żadnej radości, żyjąca razem, ale osobno, sama robi sobie
kuku. On na fejsie, ona w kwoczym transie. Ani radości z bycia razem, ani
radości z macierzyństwa. Może on nie dorósł, może ona lubi swoje życie i nie wyobraża
sobie innego, ale mnie poraziło jak można z tego samego dnia, w tych samych
warunkach, wziąć dla siebie wszystko lub nic. W perspektywie życia, uważam to
za straszne marnotrawstwo. A może przesadzam?
piątek, 21 lipca 2017
Subskrybuj:
Posty (Atom)