.

.

środa, 16 sierpnia 2017

Weekend na cztery nogi i osiem łap .... czyli road trip polsko-slowacki

Nie da się ukryć, że Bóg podarował Polsce Trzy Korony, a Słowakom najlepszy na nie widok – bynajmniej tak mówią ludzie mieszkający po obu brzegach Dunajca. W tych okolicach, w miejscu, gdzie widoki zapierają dech w piersiach, postanowiliśmy spędzić długi weekend, byle jak najdalej od miasta, pośpiechu, bo swojskość potrafi czasami dostarczyć takich samych emocji, jak dalekie rejony świata a przy okazji zrealizować zlecenie dla wydawnictwa które przygotowuje przewodnik dla podróżujących z psami.
Poza tym od lat obiecywałem sobie, że ruszymy w te rejony Polski i Słowacji, bo to obszar piękny, a latem ujmujący gdzie czas płynie wolniej. Dlatego widząc nadchodzącą, słoneczną pogodę, zaplanowałem w sierpniu samochodowy road trip z całą futrzastą ferajną na pogranicze Pienin i Gorców
( po lipcowym tripie po zachodniopomorskim mieliśmy już dość zatłoczonego Bałtyku). Z założenia nie miał to być długi weekend pełen spacerów górskimi szlakami.  Wyjeżdżając na krótki urlop z psami, należy zaakceptować  fakt, że nasze futrzaki mają ograniczone możliwości: cudowne, czułe, może i nawet szybkie, ale przy tym jednak niestworzone do długich wielokilometrowych spacerów, a już na pewno nie w pełnym słońcu i wysokiej temperaturze. Nasze psiaki uświadamiają nam, że musimy potrafić zwolnić, iść powoli, cieszyć się chwilą, a przy okazji poddać się relaksowi. Choć muszę przyznać, że gdybym był typem sportowego maniaka, to pewnie sprawiłbym sobie wilka a nie maltasie. W duszy chyba jednak jestem bardziej maltasiem aniżeli wilkiem ;-) i tego się trzymajmy.
Początek wycieczki , a raczej w pierwszy dzień postanowiliśmy ‘zacumować” w Czorsztynie w celu obejrzenia zamku, a raczej ruin zamku Wronin.
Początki Czorsztyna sięgają XIII wieku, wtedy prawdopodobnie z inicjatywy starosądeckich klarysek został wzniesiony gród Wronin na Górze Zamkowej. Pełnił rolę warowni i stacji celnej na granicy polsko – węgierskiej. Granica ta utrwalona była w Pieninach wzdłuż Dunajca już w drugiej połowie XIII wieku. Również z innymi grodami i strażnicami w dolinach Popradu i Dunajca stanowił lokalne miejsce kontroli pienińskiego odgałęzienia szlaku komunikacyjno – handlowego łączącego oba królestwa. Główny trakt boczny, przecinając północne rejony Spisza, biegł do Sącza doliną Popradu. Boczny, obchodzący Pieniny od zachodu i północy, ciągnął się od Spiskiej Starej Wsi, przecinał Dunajec w Sromowcach Wyżnych i dochodził do Czorsztyna, gdzie okalając gród a później także i zamek zawracał doliną Krośnicy do Krościenka i dalej w kierunku Sącza. W Czorsztynie rozgałęział się jeszcze w stronę Nowego Targu i całego Podhala. „Brona”, zamykająca przejazd u stóp Góry Zamkowej, położona była przy naturalnej bramie utworzonej przez nadbrzeżne skały. W ten sposób wykorzystane zostały naturalne warunki topograficzne, umożliwiające budowę kontrolowanego przejazdu wokół niedostępnych Pienin. Gród, a potem zamek górował na stromej skale nad siecią dróg i rejonem pogranicza dając możliwość wglądu w dolinę Dunajca z przeciwległym brzegiem węgierskim niemal aż po Tatry. Znaczenie militarne tego miejsca docenił później Kazimierz Wielki prawdopodobnie wznosząc lub rozbudowując około roku 1350 zamek dla umocnienia południowej granicy państwa. Węgrzy wznieśli bowiem swój zamek (Zamek Dunajec w Niedzicy) na przeciwległym brzegu Dunajca pełniący taką samą rolę.
Zamek w Czorsztynie był też znany jako „Królewski zamek Czorsztyn” – nazwę tę pierwszy raz spotykamy w 1348 r. Od końca XIV w. był siedzibą starosty – namiestnika króla. Starosta pełnił rolę dożywotniego dzierżawcy, zarządzał on dobrami królewszczyzny bez sprawowania władzy sądowniczej, co stanowiło o nazwie – starostwo niegrodowe. Obejmowało ono miasto Krościenko oraz wsie: Grywałd, Hałuszowa, Harklowa, Huba, Kluszkowce, Krośnica, Maniowy, Mizerna, Ochotnica, Sromowce Wyżnie, Niżne i Średnie, Szczawnica Wyżna i Niżna, Tylka, Tylmanowa z Kłodnem. Dębno i Ostrowsko przynależały do królewskich dóbr okresowo. Do obowiązków starosty, poza świadczeniem królowi powinności wynikających z dzierżawy królewszczyzny należało utrzymywanie zamku wraz z załogą, którą w większości stanowili poddani chłopi. Wśród starostów upamiętnił się Jan Baranowski, modernizator zamku w kształcie obecnym, a zarazem największy dręczyciel poddanych. Jego nazwisko figuruje na zachowanych kamiennych fragmentach eksponowanych w piwnicznym lapidarium oraz nad drzwiami pomiędzy zamkiem górnym a średnim. Utrzymywał on w zamku 10 ludzi piechoty, trzech odźwiernych, puszkarza, bębnistę i trębacza. W latach świetności zamek był miejscem wielu wizyt królewskich. Zatrzymywali się tu: Kazimierz Wielki, Król Ludwik węgierski, a nawet Królowa Jadwiga. Gościł tu także król Władysław Jagiełło, Władysław Warneńczyk oraz Jan Kazimierz. Na spokojnym pograniczu węgierskim warownia czorsztyńska nie odegrała większej roli militarnej. Rozgrywały się w nim raczej wydarzenia związane z krajowymi zamieszkami. W 1598 roku warownia padała łupem Olbrachta Łaskiego, w r. 1651 opanował ją i zaciekle bronił zbuntowany Kostka Napierski. W latach 1734 – 1736 zawładnęli zamkiem Moskale czyniąc przy tym liczne i dotkliwe zniszczenia oraz pustosząc i grabiąc okolice. W 1769 r. zamek był miejscem schronienia Konfederatów Barskich.
A potem było już tylko gorzej, kolejne lata w dziejach zamku to czas upadku. Powodem ruiny był pożar spowodowany uderzeniem pioruna w 1790 r. Rozbiory Rzeczpospolitej spowodowały upadek królewskiego zamku Czorsztyn. Ostatni starosta Józef Potocki nie podniósł już z pogorzeli popadającego w coraz większą ruinę grodu. Zmarł w 1797 r. pozostawiając wdowie zrujnowaną warownie i starościańskie dobra. Po jej śmierci w 1811 roku, dawna królewszczyzna została przejęta przez rząd austriacki, podzielona i sprzedana na licytacji. Czorsztyn z okolicznymi wsiami jak: Kluszkowce, Krośnica, Hałuszowa, Sromowce Wyżne, Niżne i Średnie nabyli w 1819 r. Jan Maksymilian Drohojowski z Żoną Wiktorią z Grudnickich. Trzydzieści lat po pamiętnym pożarze nadal nie był odbudowany, a jego stan był wręcz tragiczny. Okoliczni mieszkańcy traktowali grodzisko jak swego rodzaju kamieniołom, z którego wybierano materiały budowlane. Drohojowscy powstrzymali tę dewastację ruin zamkowych. Zagospodarowali podzamcze położone nad Dunajcem, gdzie wystawiali kolejne dwory, urządzili park i rozbudowali gospodarstwo. Syn Maksymiliana Marceli Drohojowski upamiętnił się najbardziej jako żarliwy patriota, dobry gospodarz oraz publicysta. Zamek Czorsztyn – chociaż w stanie upadku – urósł do roli symbolu zrujnowanej ojczyzny. Jego polską i królewską przeszłość, w romantycznym krajobrazie gór i Dunajca, rozsławiali wszystkimi rodzajami sztuk pięknych liczni poeci, pisarze, malarze, rysownicy i muzycy. Rodzący się w drugiej połowie XIX wieku ruch krajoznawczy, podbudowany uczuciami patriotyczno – romantycznymi w Pieninach podejmował pierwsze organizacyjne kroki w celu zachowania tej majestatycznej budowli, a raczej powstrzymania tego co z niej zostało. Na obecną chwilę trwają prace remontowe a sam obiekt wzbudza zachwyt i nostalgię , zwłaszcza o zmroku. Duchów niestety nie było – sprawdziliśmy J.
Dzień drugi zapowiadał się niezwykle upalnie i tu mając na uwadze nasze psy postanowiliśmy pozostać po stronie polskiej zostawiając je w domu i zwiedzić Niedzicę ( zresztą tam psom wchodzić nie wolno). I jeszcze ta tajemnica Inków …. tak tak , zamek ma powiązania z tą jakże odległą cywilizacją i chcieliśmy się dowiedzieć szczegółów u źródeł ;-) .
Zamek w Niedzicy to zdecydowanie jeden z najciekawszych obiektów w polskiej części Spisza, a także jedna z największych atrakcji historycznych w polskich Karpatach. Zbudowany został na wapiennym wzniesieniu (556 m n.p.m.), około 80 metrów nad poziomem Dunajca. Obecnie ta część Dunajca to słynne sztuczne jezioro zaporowe – zalew czorsztyńsko – niedzicki. Dokładna data powstania zamku nie jest znana, jednak można ją podać w przybliżeniu. Zamek Niedzica prawdopodobnie powstał między rokiem 1320 a 1325 gdyż w testamencie Wilhelma Drugetha żupana ziemi spiskiej i orawskiej z roku 1330 jest już mowa o nowo wybudowanym zamku „Dunajec”. Wcześniej była tam ziemno – wałowa budowla obronna. Zamek powstał z inicjatywy Jana Berzeviczego lub jego brata Rykolfa, a nazwa zamku „Dunajec” została przyjęta od rzeki płynącej u jego podnóża. Rzeka oddzielała wówczas obszar państwa węgierskiego od Polski. Zamek nazywano także „Niedzica” – od wsi znajdującej się w pobliżu.
Zamek jest znakomitym przykładem warowni górskiej. Zarówno ten, jak i zamek w Plawcu oraz Starej Lubowni był węgierską strażnicą i warownią na granicy Polski. Gdy zamek przestał spełniać funkcje obronne stał się rezydencją wiejską. Do najstarszych części zamku należy gotycki zamek górny. Ta część pochodzi z okresu panowania rodu Berzeviczych. Do niego należy najokazalsza i największa wieża obronna zamku. W roku 1470 po śmierci ostatniego przedstawiciela roku Berzeviczych Jana Schwarza zamek przeszedł w posiadanie żupana spiskiego Emeryka Zapoly. Powiększył go znacznie poprzez dobudowanie zewnętrznych murów obronnych wraz z basztami. Królewski ród Zapolyich nie władał zamkiem długo, ponieważ już w 1507 r. szwagierka Emeryka i matka późniejszego króla Węgier Jana, sprzedała zamek. Kolejnym właścicielem zamku stał się Andrzej Horvath. Następne lata dziejów zamku są bardzo tragiczne i burzliwe, jest to niewątpliwie związane także z ówczesną sytuacją Węgier. Po klęsce wojsk węgierskich w bitwie z Turkami pod Mochaczem, doszło do rozpadu państwa węgierskiego i wojny domowej. W wyniku działań wojennych zmieniali się kolejni właściciele zamku. W roku 1529 zamek został podarowany przez króla Węgier Jana Zapolyię polskiemu magnatowi Hieronimowi Łaskiemu. Był to dar za odniesione zasługi. Łaski słynący z hulaszczego życia szybko pozbył się zamku. Zamek wrócił w ręce Horvathów, a nowym właścicielem został Jan Horwath. W 1589 r. zamek kupił Jerzy Horwath z Paloscy. Dzięki jego staraniom zamek gruntownie przebudowano, nadając mu charakter renesansowej rezydencji. Rozbudowano część mieszkalną zarówno w zamku średnim, który pochodził z tego okresu jak również w zamku dolnym, w którym przy murze obwodowym zbudowano nowy trakt mieszkalny. Około 1570 r. zamek przeszedł w ręce kolejnego właściciela – był nim Giovanelli – były to znów burzliwe lata w dziejach tej warowni. Zamek został zdobyty przy użyciu armat przez wojska Imre Thokolyego oraz rozbójników Salantsyego. Ostatni przedstawiciel rodu Giovanellich Jan zmarł w roku 1776 i po raz kolejny zamek powrócił do Horvathów. Rodową rezydencją Horvathów z Paloscy był zamek w Plawcu, jednak po pożarze, który strawił budowlę, Andrzej Horvath odnowił zamek w Niedzicy i w nim zamieszkał. Po śmierci Andrzeja Horvatha zamek przejął jego brat Ferdynand. Jego przedwcześnie zmarły syn był ostatnim męskim przedstawicielem rodu Horvathów. Z Horvathami byli spokrewnieni Salamonowie i to oni zostali spadkobiercami zamku w Niedzicy. Odnowili oni warownię, która w XIX wieku została po raz  kolejny zniszczona przez pożar. Mieszkali tutaj do 1945 roku, kiedy to w wyniku reformy rolnej, zamek przeszedł na własność Skarbu Państwa. Od roku 1920 zamek w Niedzicy wraz z częścią Spisza znalazł się w granicach Polski.
Po przejęciu warowni przez Skarb Państwa, zamkiem opiekowało się Stowarzyszenie Historyków Sztuki podejmując w nim liczne prace konserwatorskie. W tym samym czasie, za sprawą znanego pisarza Jalu Kurka, wyszła na światło dziennie niesamowita wręcz historia związana z testamentem Inków. Źródeł tej nieprawdopodobnej historii należy doszukiwać się w połowie XVIII wieku, kiedy to Sebastian Berzeviczy, potomek rodu, który wybudował słynną węgierską warownię w Niedzicy, wyjechał do Ameryki Południowej. Tam poślubił Indiankę ze szlacheckiego rodu. Z tego związku przyszła na świat ich córka Umina. Około 1781 r. wybuchło powstanie Indian przeciwko Hiszpanom. Przywódcą powstania był Tupac Amaru. W tym czasie Umina wyszła za mąż za bratanka Tupac Amaru noszącego to samo imię. Powstanie poniosło klęskę, a jego przywódca został stracony. Bratanek wodza pozostał jedynym przedstawicielem, który mógł objąć tron Inków. Wraz z żoną Uminą, teściem Sebastianem oraz innymi wodzami indiańskimi, Tupac Amaru zabierają ze sobą część skarbów uciekł do Europy. Przez kilkanaście lat mieszkali w Wenecji we Włoszech. Tam w niewyjaśnionych okolicznościach Tupac Amaru został zamordowany. Sebastian Berzeviczy by chronić życie córki i wnuka Antonia, wyjeżdża z nimi na Węgry. Schronienie znaleźli na zamku w Niedzicy. Ówczesnym właścicielem zamku była rodzina Horvathów z Poloscy, która wyraziła zgodę na zamieszkanie uchodźców w zamku. Nie mieszkali tu jednak długo, gdyż i tu znaleźli ich prześladowcy. Umina została zasztyletowana i pochowana w krypcie pod kaplicą zamkową. Chory Sebastian powierzył opiekę nad swoim wnukiem Antoniem swemu bratankowi Wacławowi Benesz – Berzeviczemu. Akt adopcji został spisany w roku 1797 na zamku w Niedzicy, w obecności „Rady Emisariuszy Inków”. W akcie była mowa o testamencie Inków i ich skarbach zatopionych w jeziorze Titicaca w Peru. Wacław zabrał małego Antonia i wyjechali na Morawy. Przed śmiercią przekazał jeszcze dokumenty oraz pamiątki rodzinne swemu synowi i nakazał mu, aby sprawami związanymi z ich pochodzeniem nie zajmował się, gdyż to ponoć przynosiło nieszczęście. W ten sposób znikła tradycja związków rodzinnych z Inkami. W 1946 roku na zamku w Niedzicy pojawia się potomek Antonia – Andrzej Benesz z Bochni – i ponownie ujawnia się związek tego zamku z historią Inków. Według  informacji znajdujących się w dokumentach, Andrzej Benesz, w obecności świadków wyciągnął ze schowka (znajdującego pod progiem zamku) ołowianą rurę. Znajdował się w niej bardzo zagadkowy dokument. Był to testament Inków spisany inkaskim pismem węzełkowym „Quipu”. Testament według przypuszczeń miał zawierać informację na temat skarbów Inków. Próbę odczytania pisma quipu podjął się prawnuk Antonia, Andrzej Benasz. Późniejsze losy quipu, jak również domniemanego skarbu Inków pozostają do dziś zagadką. Andrzej Benesz w 1975 r. ginie w wypadku samochodowym i do dzisiejszego dnia tajemnica została nie rozwiązana.
Kolejne dni spędzamy po drugiej stronie Dunajca. Słowacja - to nie tylko widoki, ale także ludzie – uśmiechnięci, bezproblemowi, umiejący usiąść ze sobą na ławce, porozmawiać i pożartować. Ano. To kraj zapachów – skoszonej trawy, ściętego drzewa, zapachu mokrej ściółki i czystego powietrza. Słowacja działa na zmysły. Najpierw jest przejście graniczne, niby nieistniejące, bo w końcu zlikwidowane, zdemontowane, porzucone już nawet we wspomnieniach przedszengenowskich czasów, jednak i bez zagospodarowanych budynków, bram, zasieków i celników widać, że to z goła inny świat aniżeli ten, z którego właśnie wyjeżdżamy. Krzykliwe reklamy zapraszające do korekty nosa, powiększenia piersi, pozbycia się zmarszczek, naprawy zębów, wyzbycia się hemoroidów, a wszystko to w podhalańskich klinikach, znikają gdzieś daleko w tyle i jedyne, na czym wzrok można zawiesić to piękne, zielone drzewa unoszące wzrok ku koronom drzew i potem dalej, wyżej, ku szczytom Tatr słowackich, spokojnych, niby opustoszałych, kameralnych. Słowacja to taka kameralna kraina, w której gdy kończy się wioska, zaczynają się pola, gdy kończą pola, zaczyna się miasteczko, a po wyjechaniu z miasteczka, rozpościerają się za nim malownicze doliny, falujące wzgórza, spokojne strumienie przecinające wiosenną, zieloną krainę. I nic między owymi osiedlami, żadnych domów rozrzuconych bez sensu, żadnych reklam bombardujących wzrok. Tylko czysta, podróżnicza sielanka. Pierwszym etapem podróży jest Czerwony Klasztor. Sama jego historia sięga XIV wieku. Przypuszcza się jednak, że w dolinie Świętego Antoniego (bo tak nazywana jest dolina w której położony jest obecnie klasztor), już o wiele wcześniej istniał starszy obiekt należący do zgrupowania benedyktynów  – eremitów, którzy uprawiali kult Świętego Antoniego Pustelnika. Fakt ten potwierdzają używane do tej pory, nazwy geograficzne, np. takie jak Mnichy.
Założeniu klasztoru towarzyszyły niezwykłe okoliczności. Źródła pisane mówią, że magister Kokosz, syn Rikolfa z rodu Brezowickich, wraz ze swoimi współtowarzyszami zabili Frydrycha  – prepozyta szariskich krzyżowców w Chmielowie. Sąd pojednawczy, obradujący w Lewoczy w roku 1307 ogłosił wyrok. Postanowił, że oprócz innych konsekwencji swojego czynu, musi winowajca założyć sześć klasztorów. Miało to zapewnić zbawienie duszy zamordowanego. Jednym z nich był właśnie klasztor kartuzów położony nad Dunajcem, na założenie którego Kokosz podarował kartuzom z Letanowic 62 popłuża (popłuże – areał ziemi który da się obrobić jednym pługiem, ok. 65 ha) ziemi z majątku wsi Lechnica. W roku 1319 Spiska Kapituła potwierdziła założenie klasztoru, a rok później – w roku 1320 król Karol Robert uchwalił jego akt fundacyjny. Prace budowlane rozpoczęto w roku już w 1330 roku. Klasztor był początkowo filią macierzystego klasztoru z Letanowic, ale już w 1371 roku usamodzielnił się. Uzyskał także ważne przywileje, do których należało między innymi prawo łowienia ryb w Dunajcu, prawo prowadzenia młyna i warzenia piwa.
W 1431 roku, a także dwa lata później klasztor napadli i spustoszyli husyci. Jednym z przywódców husyckich był Piotr Aksamit z Koszowa. Jedną ze swoich warowni wybudował w pobliżu klasztoru, wśród skał niedaleko jaskini Aksamitka, która po dziś nosi tą nazwę.
Po ustaniu husyckich zamieszek przystąpiono do odbudowy klasztoru. Mnisi otrzymali nie tylko potwierdzenie dawnych przywilejów, ale też wzbogacili się o nowe darowizny, między innymi o winnice w Templinie. Z danin koszyckich otrzymywali sukno, ryby i olej.
Na początku XVI wieku wpływ reformacji a także walk o władzę doprowadziły do pojawienia się religijnej nietolerancji i upadku gospodarczego. Klasztor sprzedawał i tracił swoje majątki. W 1545 roku klasztor zaatakował oddział z zamku w Niedzicy. Mnisi zaczęli stopniowo opuszczać klasztor. W 1563 roku król Ferdynand rozwiązał zakon kartuzów a klasztor przekazał prepozytowi Spiskiej Kapituły. W 1567 roku zmarł ostatni opat i klasztor przestał istnieć.
Sami Kartuzi byli zakonem pustelniczym. Życie we wspólnocie klasztornej polegało przede wszystkim na pozostawaniu w odosobnieniu, zachowaniu milczenia, dotrzymywaniu postu, modlitwie i kontemplacji.
Podstawowym wymaganiem w zakonnej wspólnocie kartuskiej było ascetyczne, skupione na swoim wnętrzu życie mnicha, całkowicie odizolowanego od zewnętrznego świata. Do takiego właśnie sposobu życia mnichów był przystosowany cały obiekt klasztorny. Odosobnienie zapewniały oddzielone ogródkami domki mnichów, w których ojcowie oddawali się religijnym i duchowym zajęciom. Wspólne były jedynie msze i modlitwy w kościele. Prace gospodarcze wykonywali niżej postawieni w hierarchii bracia. Wszystkie te czynności miały ściśle określony harmonogram, dzień był zaplanowany od pobudki aż po udanie się na spoczynek.
Zachowywanie milczenia, wynikające z reguł zakonu, nie tylko w kontaktach z obcymi, ale także między braćmi, nadawało im imię milczących, niemych mnichów.
Do pustelniczego życia mnichów przystosowany był także ich strój, który składał się z długiej białej koszuli, habitu z kapturem i z pasa z różańcem. W zimie mogli mnisi nosić kożuch z barana, zaś jako obuwie służyły im skórzane kierpce.
Wyżywienie podlegało ścisłej ascezie i odznaczało się wstrzemięźliwością. Jedzenie składało się z roślin strączkowych, jajek, sera, warzyw i owoców. Całkowicie zabronione było jedzenie mięsa. Wyjątek stanowiły ryby, ale mogli je jeść tylko chorzy. Trzy razy w tygodniu reguły nakazywały post o chlebie i wodzie. Posiłki przygotowywali sobie sami mnisi w swoich celach. Wspólną jadalnie wykorzystywali jedynie w niedziele i święta. Jedzenie przygotowywał wtedy kucharz którzy mógł mówić. Pełnił on także funkcje furtiana i pilnował klasztoru. Prawidła pozwalały podawać dodatkowe jedzenie – jaja, ser i ryby podczas szczególnych wydarzeń, np. przy wyborze przeora. Dotyczyło to także chorych lub pracujących fizycznie braci.
Po rozwiązaniu klasztoru kartuzów w 1563 roku administracje jego majątków przejął spiski prepozyt Gregor Bornemisz. Po 1569 roku klasztor przeszedł w ręce świeckich właścicieli. W roku 1625 cesarz Ferdynand II podarował klasztorne majątki Pawłowi Rakoczemu który klasztor rozbudował. W posiadaniu tej szlacheckiej rodziny klasztor pozostawał aż do roku 1699. Wtedy właśnie został sprzedany biskupowi Nitry Władysławowi Matiaszowskiemu, czyli wrócił w kościelne ręce. Biskup miał zamiar obsadzić w klasztorze na powrót zakon kartuzów, jednak jego plan się nie powiódł. Testament z roku 1705 przekazywał klasztor zakonowi kamedułów Kongregacji Monte Corona. Nowy zakon przyszedł do klasztoru w roku 1711.
Zakon kamedułów który przybył do klasztoru, był wspólnotą mnichów podlegających ścisłej regule. Ich zakon założył Święty Romuald z Rawenny, a jego nazwa pochodzi od klasztoru Camadoli we Włoszech. Klasztor Monte Corona z którego przybyli mnisi położony był niedaleko Perugii.
Kameduli przebudowali klasztor w stylu barokowym. Wybudowali nowe cele dla mnichów, a w 1747 roku wyświęcili kościół Świętego Antoniego Pustelnika, do którego w 1750 roku dobudowali wieżę. W roku 1754 odnowili skrzydło stanowiące wejście do klasztoru i wybudowali zewnętrzny gospodarczy dziedziniec. W parku nad Dunajcem postawili kilka rzeźb Świętej Trójcy. Na dziedzińcu zewnętrznym znajdowała się gospoda dla pątników, a także stajnie, studnia, wozownia, i słodowania browaru. Młyn znajdował się w południowo – wschodniej części klasztoru.
W 1754 roku zorganizowano w klasztorze specjalne „profesorum” – szkołę teologiczną dla członków klasztoru, która działała do roku 1772. W tym czasie powstały w klasztorze znakomite dzieła kamedułów, do których należy m. in. pierwszy słowacki przekład Biblii „Święta Biblia Słowacka albo Pismo Święte” w dwóch tomach i łacińsko – słowacki słownik „Sylabus dictionari latini slavonicus” z roku 1763.
Czerwony Klasztor stał się znany także dzięki prowadzonej tam aptece. Jej zarządcą w latach 1756-1775 był ojciec Cyprian, sławny z powodu niezwykłych umiejętności gojenia ran, lekarz, aptekarz i autor herbarza z roku 1766. Zgromadził w nim okazy 272 roślin z terenu Pienin i Tatr. Ojciec Cyprian, który przed wstąpieniem do klasztoru nosił imię Franciszek Ignacy Jasche (1724-1775) pochodził ze Śląska. Zajmował się medycyną, botanika, farmacją, alchemią a także wyrobem luster. Opiekował się nie tylko chorymi mnichami, ale także leczył pacjentów z szerokiej okolicy. Opowieści z jego czasów mówią że zbudował maszynę latającą, na której zleciał ze szczytu Trzech Koron.
W 1782 roku cesarz Józef II rozwiązał zakon i zlikwidował klasztory, z których „nie płynął widoczny pożytek”. W 1820 roku cesarz Franciszek I przekazał klasztor nowo utworzonemu greko – katolickiemu biskupstwu w Preszowie, które utrzymywało kościół i obiekty gospodarcze. Nie zostały zrealizowane plany przekształcenia klasztoru w szpital.
W 1820 roku w okolicach klasztoru powstało uzdrowisko Smerdżonka, które wykorzystywało istniejące w okolicy zimne źródła siarczanej wody.
W 1907 roku klasztor spłonął. Jego odbudowę rozpoczęto po I wojnie światowej. W latach 1955 – 1966 prowadzono prace budowlane przy rekonstrukcji klasztoru. Od roku 1966 cześć jego obiektów służy celom muzealnym a sam obiekt można zwiedzać z psami. Dodatkową atrakcją są stacjonujący w klasztorze również sokolnicy którzy prezentują turystom pokazy łowów sokołów, sów czy też kruków. Reasumując - to miejsce również przyjazne psom, u Słowaków widać jakiś taki większy luz jeśli chodzi o zwierzęta.
Kolejny etap to Stara Lubovna i skansen, jeden z najmłodszych tego typu obiektów na Słowacji, a jednak kompletnie nie umniejsza to uroku tego magicznego miejsca. Jego chlubą jest drewniana cerkiew grekokatolicka z Matysowej zbudowana w 1833 roku i ozdobiona niezwykle pięknym ikonostasem. W ważne święta odbywają się w niej uroczystości prowadzone w języku starocerkiewnosłowiańskim, najstarszym literackim języku Słowian. Wokół cerkwi rozrzucone są pozostałe, bardzo dobrze zachowane, budynki: domy rolników, dom pasterza z Litmanowej, zagroda chłopska z Udola, stolarnia, szkoła ludowa z okresu międzywojennej republiki Czechosłowackiej, a także wiele innych budynków, każdy z nich opisany z osobna.
Ta położona u podnóża zamku, odtworzona de facto, słowacka wioska, wpędza człowieka w bardzo miły nastrój. Zapach drewna i starej izby przypomina dzieciństwo u babci w górach, zaś zupełnie niezatłoczona, turystyczna Słowacja, pozwala na niespieszne podróżowanie i odpoczynek w najlepszym stylu. Tu należałoby wspomnieć, że miejsce te tak bardzo podekscytowało nasze futrzaki zapewne zapachami tych stu letnich domów ( bo ileż tu się ludzi i zwierząt przewinęło przez te lata, ile historii ) – tak tu również można zwiedzać obiekty z naszymi czworonogami.
Pozostając w Starej Lubovni nie można ominąć również zamku, którego majestatyczne mury i wieże widać z samego skansenu. Ten ponad siedemset letni zamek prezentuje najwyższą klasę i najpiękniejsze karty historii nie tylko Rzeczypospolitej, ale także innych narodów, które władały tą częścią naszego regionu. Powstawał pod koniec XIII wieku na zlecenie króla węgierskiego Andrzeja III. Przez długi czas swojej historii, między 1412 a 1772 rokiem, pozostawał on w zastawie u polskich władców po tym jak Władysław II Jagiełło pożyczył Zygmuntowi Luksemburskiemu, władcy Węgier, 37000 kop groszy czeskich. Hrad Lubowla pozostawał w polskich rękach przez 360 lat, by pod koniec XIX wieku ponownie wrócić w polskie ręce – tym razem w posiadanie magnackiej rodziny Zamoyskich, którzy władali na zamku do końca wojny w 1945 roku, kiedy nowo utworzona Republika Czechosłowacka przejęła majątek i uczyniła z niego muzeum. W tym ogromnym zamku mieszają się style od gotyku przez renesans aż po barok. Idąc wzdłuż starych murów w niespodziewany sposób wchodzi się nagle do eleganckich komnat, w których przez wieki toczyło się zamkowe życie. Kawałek dalej element sakralny – barokowa kaplica św. Michała Archanioła a ponad nią charakterystyczna, wysoka wieża gotycka – bergfried, z której roztacza się niesamowity widok na okolicę, a także na Tatry. Jeśli odwiedzający mają wystarczająco szczęścia, mogą trafić na polską husarię, polskiego hrabiego, a nawet polską księżniczkę którzy przemierzają czasem na koniach przez dziedziniec główny. Niestety aktualnie obiekt jest niedostępny dla zwiedzających z psami.

Kończąc weekend w tych rejonach bez relaksu nad Dunajcem byłby w jakiś sposób niepełny, więc parokrotnie przewidzieliśmy także psie spa w postaci zimnej wody w ciepły dzień. Psiaki zdawały się być zachwycone ochłodą, jednak z wielką nieufnością podchodziły do wartkiego nurtu i chyba w gruncie rzeczy cieszyły się, że przebywają na smyczy, szczególnie w chwilach, gdy zaczynał je porywać wartki nurt rzeki.
Niestety na sam spływ Dunajcem, pies nie ma co liczyć. Nie można ich zabierać na łodzie flisackie i teoretycznie nie mają one wstępu do Pienińskiego Parku Narodowego ale od strony Polskiej !!! Zakaz ten ku naszemu zdumieniu nie obejmuje wejścia od strony Słowackiej . Sam spływ, choć przydługawy i czasami lekko nudny, a przy tym niespecjalnie tani, to atrakcja, którą raz w życiu należy sobie zafundować, bo chwaląc przełomy rzeki Jangcy, uroki Wielkiego Kanionu czy piękne Alpy, zapominamy o tym, że w sercu Pienin posiadamy jedną z najbardziej malowniczych dolin w Europie.

Po lekko ponad trzech dniach spędzonych na polsko-słowackim pograniczu, na styku Pienin i Gorców, jedziemy do Krakowa i Tyńca z baterią naładowaną dwukrotnie. Wypoczęci, napełnieni nieziemskimi widokami, ruszamy do planowania kolejnej wyprawy, która zaczyna się już we wrześniu!