.

.

wtorek, 19 grudnia 2017

BEATRICE WOOD - ZYCIE JEST DADA


Dotyczy wspaniałej osoby Beatrice Wood........

 Moje życie jest pełne błędów. One są jak kamyki, które usypują się w dobrą drogę – mówiła Beatrice Wood, aktorka, rzeźbiarka, malarka, nazywana matką dadaizmu. Jej niezwykła biografia stała się kanwą kilku powieści i filmów. Na wizytę u 102-letniej Beatrice Wood reżysera Jamesa Camerona nie trzeba było długo namawiać. Szukał właśnie inspiracji dla postaci Rose Calvert, bohaterki „Titanica”, kiedy aktorka Gloria Stuart powiedziała mu o artystce i teozofce, uznanej garncarce, legendzie nowojorskiej awangardy (rola, jaką odegrała w artystycznym środowisku, przyniosła jej przydomek Mama of Dada – matki dadaizmu), której twórcza pasja, energia i konsekwencja robiły wielkie wrażenie na współczesnych.

„Od wczesnego dzieciństwa wiedziała, kim chce zostać. Nie chciała prowadzić życia, które wymarzyła sobie dla niej jej matka – wyjaśniała Gloria Stuart. – Podobnie jak Beatrice Rose jest kobietą, która przetrwała”.



POZA SYSTEMEM ....

Córka zamożnych Amerykanów do debiutu w towarzystwie była przygotowywana niemal od kołyski. Matka zadbała o edukację córki: rok w przyklasztornej szkole w Paryżu, potem modna placówka w Nowym Jorku, podróże, zwiedzanie muzeów i galerii. Wszystko po to, by znalazła odpowiedniego męża. Ale nieśmiała Beatrice, zamiast uwodzić młodzieńców, wolała czytać Dostojewskiego, Balzaka, Turgieniewa. Gdy miała 19 lat, oświadczyła, że chce zostać malarką. Zapisała się do paryskiej Akademii Julian, szybko jednak stwierdziła, że formalne wykształcenie jest nie dla niej i pod opieką damy do towarzystwa (warunek matki) przeprowadziła się do Giverny – miasteczka Moneta, które przyciągało tłumy początkujących artystów. Młoda buntowniczka uciekała spod kurateli opiekunki, o świcie wybiegała w plener. Niespodziewana wizyta matki położyła kres tej pasji. Nie dała jednak za wygraną: postanowiła zostać aktorką. Matka zorganizowała prywatne lekcje tańca i dykcji, opłaciła stroje. Beatrice musiała błysnąć talentem, bo dostała się do legendarnej Comédie-Française. Wkrótce po wybuchu pierwszej wojny Beatrice wraca do Nowego Jorku i tu w 1916 roku debiutuje na scenie we francusko-języcznej trupie teatralnej. Pod pseudonimem „Mademoiselle Patricia” zagra 60 ról, a matka stwierdzi, że „skoro już musi grać, to lepiej niech gra po francusku”.

 „Chciałam iść na scenę – wspominała Beatrice [...]. – Dla mnie to był sposób na zarabianie pieniędzy, żeby móc uciec z domu. Byłam ciągle dobrą dziewczynką. Co może być bardziej odrażające?”. Proces wyzwalania się z wiktoriańskich norm został rozpoczęty. Już niebawem Beatrice stwierdzi, że „im bardziej istniejemy poza systemem, tym bardziej jesteśmy kreatywni”.


FRANCUZ W NOWYM JORKU

 27 września 1916 roku 22-letnia Beatrice Wood poszła do szpitala, żeby odwiedzić znajomego kompozytora Edgarda Varèse’a. Już za chwilę miała poznać Marcela Duchampa.
„Czyjś kaszel spowodował, że odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę siedzącego na skraju łóżka – kilkadziesiąt lat później potrafiła dokładnie odtworzyć tamto wydarzenie. – Do mojej lekko zszokowanej świadomości dotarła prawdziwie niezwykła twarz. Nie afiszował się wytrzymałością gwardzisty, która rządziła jego mięśniami, jednak jego powierzchowność była świetlista. Miał niebieskie, przenikliwe oczy i doskonale wyrzeźbione rysy. Uśmiechnął się. Ja się uśmiechnęłam. Varèse zniknął”. Podczas spotkania trochę się ośmieszyła, bo gdy rozmowa zeszła na sztukę nowoczesną, wtrąciła się, mówiąc, że „każdy mógłby rysować takie bazgroły”. Duchamp zapytał spokojnie, dlaczego sama nie spróbuje. Pierwszy rysunek, który mu przyniosła do oceny, zamieścił w awangardowym piśmie „Rouge” prowadzonym przez Allena Nortona. Duchamp przyjechał do Ameryki już jako sławny artysta, a prezentacja „Aktu schodzącego po schodach” na wystawie Armory Show w Nowym Jorku w 1913 roku wywołała wokół niego sporo szumu. Jego przyjaciel Henri-Pierre Roché mówił, że popularność Marcela jako Francuza w Nowym Jorku „była porównywalna jedynie z popularnością Napoleona i Sarah Bernhardt. Mógł znaleźć sobie jakąś bogatą dziedziczkę, jednak wolał grać w szachy i utrzymywać się z dochodów za ekskluzywne lekcje francuskiego po dwa dolary za godzinę. […] Zdobywał każde serce”. Beatrice zakochała się w nim bez pamięci. Chodzili razem na kolacje do tanich restauracji w Greenwich Village, na modne bale charytatywne. Wprowadził ją w krąg nowojorskich artystów. Jej początkowe reakcje na sztukę nowoczesną – śmiech i zażenowanie – zastąpiły zrozumienie i entuzjazm. Wiedząc, jak matka Beatrice nienawidzi wszelkich przejawów artyzmu, Marcel zaproponował, żeby korzystała z jego pracowni. Musiała tylko dzwonić i uprzedzać o wizycie. Czasami odmawiał, co znaczyło, że jest u niego kobieta (jego sława kochanka dorównywała sławie artysty i szachisty), ale i tak spędzała u niego kilka popołudni w tygodniu. Ona rysowała, on udzielał lakonicznych rad. „Odczuwałam między nami niezwykłą harmonię. Mogliśmy przebywać razem kilka godzin, nic nie mówiąc, a cisza była potężna. Marcel zdawał się pozbawiony wszelkiego egotyzmu. Była w nim prawdziwa skromność i prostota”. Poza edukacją w sprawach sztuki Marcel wprowadzał ją w teorię stosunków damsko-męskich (tylko w teorię, bo była jeszcze dziewicą). Szokował ją, mówiąc, że „seks i miłość to dwie różne rzeczy”. W przyszłości mężczyźni mieli jej pokazać, że Duchamp nie był odosobniony w swoich poglądach.
„Jestem monogamiczną kobietą w poligamicznym świecie… – stwierdzi dwa lata przed śmiercią – niemoralną, ale cnotliwą”. O ówczesnym związku z Duchampem powie: „pomijając akt cielesny, byliśmy kochankami”.



TRÓJKĄT

 Trudno stwierdzić, na ile powieść „Jules i Jim” Henri-Pierre’a Rochégo, na podstawie której François Truffaut nakręcił w 1962 roku sławny film z Jeanne Moreau, jest inspirowana trójkątem Duchamp – Wood – Roché, a na ile jego wieloletnią relacją z niemiecką parą Franzem i Helen Hesselami. Beatrice w wydanej w 1986 roku autobiografii „I Shock Myself” pisała: „Nie potrafię powiedzieć, jakie wspomnienia i epizody inspirowały Rochégo, ale bohaterowie zdają się żyć naszym życiem”. 37-letni Roché przyjechał do Nowego Jorku w czasie pierwszej wojny jako doradca rządowy Naczelnej Komisji Francuskiej w Waszyngtonie. Chciał być dyplomatą, parał się dziennikarstwem, dorabiał jako marszand. Był przystojny, inteligentny, znał cały artystyczny Paryż. Duchampa spotkał w Nowym Jorku – i ich przyjaźń przetrwała 40 lat. Beatrice weszła w nowy układ z zapałem – zakochała się w Rochém, wkrótce zostali kochankami. Nie zmieniło to jej uczuć do Marcela. Roché nie był zazdrosny, „on tylko się śmiał – pisała Beatrice – ponieważ sam też kochał Marcela”. Razem z Duchampem i Rochém stworzyła pisemko „The Blind Man”, dyskutowali, pracowali i świetnie się bawili. W 1917 roku na Wystawie Niezależnych Duchamp pokazał słynną „Fontannę” (pisuar zakupiony w sklepie z armaturą łazienkową), a Beatrice akt kobiety z kostką mydła przyklejoną w okolicach łona. „Życie jest z pewnością Dada” – pisała po latach. Lekcja anarchistycznego nihilizmu, absurdu, wyzwalania się z konwenansów, łamania tabu, jaką odebrała w okresie ruchu dadaistycznego, w którym miała swój ważny udział, ukształtowała ją na resztę życia. Związek z Rochém rozpadł się, gdy Beatrice odkryła, że sypiał także z jej przyjaciółkami. Zraniona, wypłakiwała się na ramieniu Marcela. Wkrótce potem doszło między nimi do zbliżenia: „To się stało w najbardziej naturalny sposób – wspominała Beatrice. – Był w tym tak delikatny jak we wszystkim, co robił. […] Z Rochém była to jedna z najpiękniejszych, najbardziej uczuciowych sytuacji, dla których żyje kobieta taka jak ja. Marcel był zbyt dużym realistą. Istniał między nami wspaniały związek pozbawiony konfliktów, ale też pozbawiony namiętności”. 40 lat później, po spotkaniu z Duchampem i jego żoną na lunchu w Nowym Jorku, pisała do dawnego kochanka: „Wyglądają na szczęśliwe małżeństwo. Jestem w nim tak samo zakochana jak zawsze”.

POŚCIG ZA TĘCZĄ

 Po rozstaniu z Rochém, po pobycie w Montrealu, gdzie leczyła uczuciowe rany, grała w teatrze i wzięła nieprzemyślany ślub z jego dyrektorem. A po namiętnym i nieszczęśliwym związku z aktorem i reżyserem Reginaldem Pole’em Beatrice wreszcie odkryła swoje powołanie. W 1933 roku, podczas podróży do Holandii, kupiła w antykwariacie stare, pięknie szkliwione naczynia. Po powrocie do Stanów bezskutecznie poszukiwała pasującego do nich czajniczka. Za namową przyjaciół postanowiła sama zająć się garncarstwem – zapisała się na kurs ceramiki w Hollywood High School. Doskonaliła umiejętności pod okiem znanej artystki Glen Lukens i pary wybitnych austriackich ceramików Gertrudy i Ottona Natzlerów. Wynajęła mały sklepik na bulwarze Zachodzącego Słońca, gdzie sprzedawała swoje prace. W 1956 roku otworzyła własne studio, zajęła się nauczaniem. Pierwszą indywidualną wystawę miała w 1949 roku w American House w Nowym Jorku. Jej prace pokazywały najważniejsze amerykańskie muzea i galerie. Zaczynała od prostych naczyń – mis, zestawów obiadowych. W latach 70. zaczęła rzeźbić bardziej skomplikowane formy, dodawać rzeźbione postacie – naiwne, niekonwencjonalne. Krytycy uznali jej prace za „wyrafinowane prymitywy”, w których przeplatały się echa dadaizmu, modernizmu i sztuki ludowej. Chociaż zawsze powtarzała, że „nie była urodzonym rzemieślnikiem”, doszła do ciekawych artystycznych rozwiązań, pokrywała obiekty pięknymi szkliwami opalizującymi niczym wnętrza muszli. „Dążenie do stworzenia rzadkiej i pięknej glazury przypomina pościg za tęczą – mówiła. – Jak uwięzić światło słoneczne, aby wydobyć niebieski, który ma głębię morza, jak uzyskać szarość jasną jak księżyc w ciepłą noc?”. Odważała barwniki do setnych grama, próbowała coraz to nowych kompozycji.
„Beatrice Wood łączy kolory jak malarz – pisała Anaïs Nin – sprawia, że wibrują jak muzyka. Nawet te opalizujące i przejrzyste mają moc. Mają rytm i blask klejnotów, głębię oczu człowieka. Woda przelewająca się z jednego z jej słoików ma smak wina”.



ZA PÓŹNO NA SMUTEK

 Postacie kobiece na jej rysunkach to głównie autoportrety ukazujące młodą Beatrice. Choć nigdy nie ukrywała wieku – był nawet jej atutem, bo jako siwowłosa pani w barwnym sari obwieszona srebrną biżuterią wciąż wyglądała zjawiskowo – to rysując, wracała do siebie sprzed lat: delikatnej dziewczyny o niekonwencjonalnej urodzie i wielkich oczach. Do końca życia uważała, że nie utraciła romantycznego rysu charakteru, co w połączeniu z mądrością Wschodu (od lat 20. należała do Towarzystwa Teozoficznego), pozytywnym myśleniem, etyką pracy i dadaistycznym poczuciem humoru składało się na jej życiową filozofię. Pytana o receptę na długowieczność odpowiadała:
„książki o sztuce, czekoladki i młodzi mężczyźni”.

Za najwierniejszego towarzysza życia uznawała jednak nie mężczyznę, ale wzgórze widoczne z jej domu. „Zawsze mogłam liczyć, że będzie, kiedy kładę się spać i kiedy się budzę” – mówiła.
Nie pojechała na premierę „Titanica” – czuła się już zbyt słaba (choć jeszcze dwa lata wcześniej codziennie pracowała przy kole garncarskim). James Cameron i Gloria Stuart przywieźli jej film na wideo. Nie obejrzała – bała się wzruszeń. „Za późno na smutek”, powiedziała 105-letnia artystka. Zmarła kilka dni później.

Dawniej bywało lepiej ...




Kiedyś bywało lepiej, wśród rodziny, kultywując stare tradycje i obyczaje…..
Niestety, zbyt bardzo co niektórzy zasmakowali celebrowanie świąt na sposób zachodni. Szkoda, że zapominamy o prawdziwych tradycjach, które mogą być równie (o ile nie bardziej) magiczne i niepowtarzalne, bo nasze, polskie, rodzinne.
Jeszcze nasi dziadkowie i pradziadkowie zupełnie inaczej obchodzili Boże Narodzenie. Uwaga skupiona była przede wszystkim na ich sakralnym charakterze, o którym nie można zapominać – jest przecież istotą świąt. Boże Narodzenie jest obok Wielkanocy jednym z najważniejszych świąt kościelnych. Zostało ustanowione przez chrześcijan w IV wieku w opozycji do pogańskiego, rzymskiego  święta Narodzin Niezwyciężonego Słońca, które z kolei czerpało z perskich tradycji czczenia tego dnia boga słońca – Mitry. Grudzień w Rzymie obfitował w tego typu święta. Najważniejsze z nich to Saturnalia oraz przypadające na 23 grudnia święto zmarłych. Elementy tradycji pogańskich, słowiańskich oraz chrześcijańskich uległy przemieszaniu, z którego wyłoniło się wiele zwyczajów kultywowanych przez wieki na terenach Rzeczpospolitej. Uroczystości świąteczne, do których przykłada się niesamowitą wagę, rozpoczynają się w Polsce już 24 grudnia. W innych krajach bardziej uroczyste obchody przypadają na dzień Bożego Narodzenia.
Nazwa Wigilia pochodzi od łacińskiego słowa vigiliare – czuwać oraz vigilia – czuwanie i  nawiązuje do oczekiwania na narodziny Jezusa. Jako że jest to najdłuższa noc w roku, przodkowie przypisywali jej szczególne znaczenie. W dzień Wigilii mogło zdarzyć się wszystko. Mimo śniegu zakwitały rośliny, zwierzęta mówiły ludzkim głosem, woda w studiach zamieniała się w wino, a każdy sygnał przesyłany przez naturę człowiekowi był dla niego wróżbą na nadchodzący rok. Wigilijny poranek na polskiej wsi zaczynał się bardzo wcześnie. Każda gospodyni i każdy domownik wykonywali ostatnie przygotowania do uroczystej kolacji, gdyż po wzejściu pierwszej tej nocy gwiazdy nie wolno było wykonywać żadnej pracy. Do domu znoszono więc zapas drewna na opał oraz wody pitnej, a zwierzętom przygotowywano paszę na cały okres świąt. Do domu przynoszono również podłaźniczki, choinki z uciętym wierzchołkiem. Drzewka ubierano w kolorowe ozdoby w kształcie gwiazd lub  zrobione z opłatka (świat) drucików, ciastek. Popularne były zarówno jabłka jak i orzechy. Warto wspomnieć, że gwiazdy i światy to oryginalne polskie ozdoby, znane jedynie w naszym kraju. Tak ozdobiony stroik chroniący domowników przed złymi mocami zawisał w pomieszczeniu, w którym miała odbyć się uroczysta kolacja wigilijna. Zwyczaj ten został wyparty ok. XIX wieku przez klasyczną, znaną nam dziś choinkę. Symbolizuję ona nadzieję oraz drzewo poznania dobra i zła. Ozdoby, którymi stroimy drzewko także mają przypisane symboliczne znaczenia. Gwiazda na czubku choinki to gwiazda betlejemska, łańcuchy okalające ją to z kolei wąż – kusiciel, a od czasów zaborów jednocześnie symbol zniewolenia narodu. Z biblijnym Edenem kojarzyła się nie tylko choinka, ale również sama wigilijna noc. Dzień przyjścia na świat Chrystusa utożsamiany był z pierwszym dniem, bliskim tym, które Adam i Ewa wiedli w raju.
Świat na tę jedna noc zastygał w niewyobrażalnej harmonii i radości. Zanikały różnice pomiędzy życiem, a śmiercią, człowiekiem, a zwierzęciem. W Wigilię każdy był równy sobie. Parobkom kończyły się umowy ze swoimi panami i mogli ten jeden raz usiąść jak równy z równym przy jednym stole.  Specjalne przywileje dostawali nie tylko żywi, ale i zmarli. Wiara, że w dzień Wigilii zmarli powracają  na ziemię wywodzi się z pogańskich wierzeń Słowian, którzy święta na cześć zmarłych obchodzili cztery razy do roku. Najbardziej uroczyste przypadało właśnie 24 grudnia. Do obrządku owego święta należała m.in. stypa na cześć zmarłych, przypominająca naszą uroczysta kolację. Dobór obrzędowych potraw i zwyczajów wigilijnych wyraźnie świadczy, że korzenie tej wieczerzy sięgają czasów prasłowiańskich. W nawiązaniu do tych tradycji w polskich domach przez cały dzień i noc stale utrzymywany był ogień na paleniskach aby bliscy, którzy pożegnali się już z ziemskim życiem, mogli się ogrzać. Ściśle przestrzegano zakazu szycia, rąbania drewna, tkania, zamiatania w kierunku drzwi by nie przepędzić, przyszyć lub narazić na uszkodzenie przybyłą duszę. Uważać należało nawet przy siadaniu – zanim zajęło się swoje miejsce, trzeba było na nie dmuchnąć, by nie usiąść na niezwykłym gościu. Znana do dziś tradycja pozostawiania pustego nakrycia przy stole pierwotnie odnosiła się właśnie do zmarłych, dla których było ono przygotowane. Dopiero w czasach wojny, gdy wielu bliskich nie wracało do domu na święta, w nadziei, że jeszcze żyją i niespodziewanie powrócą, zostawiano jedno puste nakrycie. Dla gości z zaświatów pozostawiano nie tylko miejsce przy stole, ale i jedzenie: na kresach gospodarz przed rozpoczęciem wieczerzy wylewał na stół odrobinę gorzałki po czy oddawał kieliszek kolejnej osobie. Gdy rytuału dopełnił każdy z gości, gospodarz, a zaraz po nim goście, brali po kawałku każdej potrawy i kładli przed sobą jako strawę dla zmarłych. A po skończonej kolacji nie sprzątano łyżek wierząc w to, że duchy liżą łyżki. Niedopełnienie tego dnia rytuałów i niedbalstwo względem dusz mogło sprowadzić na dom nieszczęście, dlatego jeszcze do niedawna w niektórych rejonach Polski wiara w połączenie tej nocy świata realnego z metafizycznym  funkcjonowała jak każda inna tradycja.
Kwestia potraw i zwyczajów kulinarnych w wigilijną noc jest szczególnie ważna. Do momentu wspólnej wieczerzy domowników obowiązywał ścisły post, który ulegał złagodzeniu wraz z rozpoczęciem wieczerzy. Wśród wigilijnych potraw nie mogło być mięsa (od tego przykazania odstępowali zwykle bogaci szlachcice, którzy podawali np. potrawy z ogona bobra, tłumacząc, że jest on przez cały czas w wodzie i niewiele różni się od ryby), posiłki przede wszystkim przyrządzone były z pożywienia, które dostarczyła natura. I tak np. nad wszelkiego rodzaju wodami dominowały dania rybne. Popularne były również bakalie, miód, groch, dania mączne, kasza, kapusta, kluski, pierogi, zupy: migdałowa, barszcz, żurek, łamańce z makiem, pierniki, kisiel owsiany, grzyby, kutia – symbol jedności żywych i umarłych. Wszystko oczywiście gotowane było na tradycyjnym oleju lnianym (obecnie, szczególnie przed świętami, jest on bardzo łatwo dostępny).
Sama wieczerza miała swój ustalony harmonogram i niezmienny, uroczysty charakter. Zaraz po zapadnięciu zmroku i pojawieniu się pierwszej gwiazdy domownicy zbierali się przy świątecznym stole, by wysłuchać Ewangelii wg św. Łukasza czytanej przez najstarszego z rodziny. Później ta sama osoba rozpoczynała dzielenie się opłatkiem. Ta piękna tradycja pochodzi prawdopodobnie od  zwyczaju eulogiów, czyli obdarowywania się chlebem nieofiarnym przez pierwszych chrześcijan. Samą wieczerze wigilijną słusznie można też nazwać przypomnieniem dawnej agape – uczty pierwszych chrześcijan na pamiątkę Wieczerzy Pańskiej.4 Ów prastary zwyczaj dzielenia się opłatkiem jest szczególnie ważny dla Polek i Polaków, ponieważ kultywowany jest jedynie w naszym kraju! Po dopełnieniu tych obrzędów można było zasiąść do stołu. Atmosfera panująca od tej chwili pełna była skupienia i spokoju. By w domu przez kolejny rok nie dochodziło do kłótni, należało zachować milczenie i wystrzegać się łakomstwa – upuszczona w pośpiechu łyżka mogła zwiastować rychłą śmierć. W trakcie posiłku zabronione było opuszczanie swojego miejsca. To również mogło wróżyć opuszczeniem doczesnego świata w boze narodzenieprzeciągu roku.  W drodze wyjątku od wieczerzy mogła odejść jedynie gospodyni. Z wigilijnym stołem niezmiennie kojarzone były także pewne szczególne liczby. Zasiadać do niego musiała  parzysta liczba osób, w przeciwnym razie istniało zagrożenie, że w ciągu roku umrze jeden z biesiadników. Prawdziwą trwogę wzbudzała myśl o tym, iż przy stole mogło znaleźć się ich trzynastu i powtórzona zostałaby sytuacja z Ostatniej Wieczerzy, gdzie Jezus zasiadał z dwunastoma apostołami. Jeśli już taka sytuacja miała miejsce, zapraszano na kolację służbę lub żebraków, by nie sprowadzić na siebie nieszczęścia. Znacząca okazuję się nawet liczba potraw! Sześć, siedem, dziewięć, jedenaście, dwanaście – w zależności od rejonu i pozycji społecznej, jeden z powyższych wariantów gościł na świątecznym stole. W biednych domach było ich mniej, w magnackich dużo, a niekiedy do standardowej liczby dań dodawano jeszcze dwanaście kolejnych stanowiącym wszelkiego rodzaju wariacje kulinarne na temat ryby. Obok jedzenia wyróżnić można i tradycyjne napoje. Znany nam kompot z suszonych owoców podawany był zwykle dzieciom. Dorośli za prawdziwie świąteczny trunek uważali… piwo i wódkę. W zamożnych domostwach pito również wino.
Wraz z końcem posiłku atmosfera ulegała rozluźnieniu, ale nadal przepełniona była magią. Dziewczęta wyciągały spod obrusa źdźbła siana. Zielone oznaczało szybki ślub, zwiędłe - oczekiwanie na zamążpójście, a żółte śmierć w staropanieństwie. Rychły ślub wywróżyć można było nawet z ziarenek kutii - wystarczyło podrzucić odrobinę w górę i obserwować, czy  przyklejają się do sufitu. Świątecznie mogli poczuć się także mieszczańscy stodół i obór. Tej nocy pozostałe jedzenie zmieszane z opłatkiem stanowiło dla nich podziękowanie za pracę, jaką wykonują dla ludzi w ciągu całego roku. Wigilijny wieczór kończył się pasterką. Dla wszystkich rozpoczynał się czas radosnego świętowania. Współczesne święta naznaczone są nieco nostalgicznym klimatem, skłaniającym do refleksji. Jednoczą rodzinę, wyzwalają wiele emocji, dostarczają wzruszeń; w niczym nie przypominają świąt sprzed lat. Na Polskiej wsi późna grudniowa noc, zaraz po kolacji rozkwitała feerią barw i dźwięków. Zewsząd rozlegał się wszelkiego rodzaju hałas o obrzędowym charakterze – ugoszczone dusze należało wypędzić do ich własnego świata. Odziani w pstrokate stroje kolędnicy radośnie wyśpiewywali kolędy i pastorałki. Piwo wypite podczas świątecznej kolacji uderzało do głowy i nawet księża przymykali oko na kawalarzy, którzy w czasie mszy zszywali ze sobą sukienki kobiet.
Jeszcze wiele można by powiedzieć o polskim celebrowaniu świąt. Z bezliku przesądów i obrzędów trudno jest wybrać te najciekawsze, ale zanim na dobre zamkniemy wigilijną tematykę, warto wymienić jeszcze kilka zwyczajów. Co zrobić by w domu cały rok gościło zdrowie? Należy przypilnować, by o poranku do domu pierwszy wszedł mężczyzna, nie kobieta, bo jej przyjście wróży choroby. By w domu zawsze był chleb, stół, na którym spożywana będzie wigilijna kolacja, musi być przewiązany łańcuchem. Wiele znaków wyczytać da się z nieba. Pochmurne wróży szybki ślub pannom starym i bogatym, natomiast jasne – młodym i biednym. W pamięci należy mieć również zakaz pożyczania tego dnia czegokolwiek, jeśli w domu przez kolejny rok ma panować dostatek. Zamiast pożyczać, należy coś ukraść – oczywiście dla żartu. Dzięki temu zapewniamy sobie szczęście w przyszłym roku. Chcąc zachować sprawność fizyczną z samego rano powinno umyć się w zimnej wodzie. Jak natomiast zadbać o  urodzaj przez cały rok? – rozstawiając po rogach izby snopki siana. Swoje przeszłe losy można wywróżyć nawet z własnego cienia, ale tylko tego, który powstaje na ścianie w trakcie wieczerzy. Ostry i dobrze widoczny cień oznacza długie życie, zamazany – komplikacje, cień niemal niedostrzegalny – choroby, a nawet śmierć. Przyszłość przepowiadały także zwierzęta – bo jak głosi stare porzekadło, w Wigilię nawet one przemawiają ludzkim głosem. Jednak tylko śmiałkowie zdolni byli do podsłuchiwania zwierzęcych rozmów, gdyż często dotyczyły one losów gospodarzy, czasem i tych tragicznych.  Jedno jest pewne, 24 grudnia, obserwując otaczający nas świat i magiczne znaki, zawsze należy pamiętać stare Polskie przysłowie: jaka Wigilia, taki cały rok.

Wiele mroźnych zim upłynęło od czasów, gdy w polskich domach gościły owe piękne zwyczaje. Zapewne większości z nich nigdy nie uda się przywrócić do tradycyjnego świątecznego obrządku, bo nikt z nas nie ma już czasu, nawet w święta, wycinać kolorowych ozdób z papieru, wróżyć z siana, obserwować niebo… Dlatego dbajmy o to, by przynajmniej cześć obyczajowości świątecznej nie umarła, ponieważ nic tak jednoczy jak wspólna tradycja. Dzięki niej naród może zachować swoją tożsamość nawet w czasach, w których ciężko jest mówić o indywidualności. Tradycje świąteczne są niewyczerpanym źródłem informacji o naszych przodkach, ale nie tylko. Mogą one stanowić doskonałą inspirację do uczynienia świąt naprawdę magicznymi - bez potrzeby włączania telewizora. Wystarczy spróbować. Bo kto wie, może zimowe niebo lub źdźbła siana spod obrusa wywróżą nam coś zaskakującego?