.
czwartek, 28 grudnia 2017
wtorek, 26 grudnia 2017
środa, 20 grudnia 2017
wtorek, 19 grudnia 2017
BEATRICE WOOD - ZYCIE JEST DADA
Dotyczy
wspaniałej osoby Beatrice Wood........
Moje życie jest pełne błędów. One są jak
kamyki, które usypują się w dobrą drogę – mówiła Beatrice Wood, aktorka,
rzeźbiarka, malarka, nazywana matką dadaizmu. Jej niezwykła biografia stała się
kanwą kilku powieści i filmów. Na wizytę u 102-letniej Beatrice Wood reżysera
Jamesa Camerona nie trzeba było długo namawiać. Szukał właśnie inspiracji dla
postaci Rose Calvert, bohaterki „Titanica”, kiedy aktorka Gloria Stuart
powiedziała mu o artystce i teozofce, uznanej garncarce, legendzie nowojorskiej
awangardy (rola, jaką odegrała w artystycznym środowisku, przyniosła jej
przydomek Mama of Dada – matki dadaizmu), której twórcza pasja, energia i
konsekwencja robiły wielkie wrażenie na współczesnych.
„Od
wczesnego dzieciństwa wiedziała, kim chce zostać. Nie chciała prowadzić życia,
które wymarzyła sobie dla niej jej matka – wyjaśniała Gloria Stuart. – Podobnie
jak Beatrice Rose jest kobietą, która przetrwała”.
POZA
SYSTEMEM ....
Córka
zamożnych Amerykanów do debiutu w towarzystwie była przygotowywana niemal od
kołyski. Matka zadbała o edukację córki: rok w przyklasztornej szkole w Paryżu,
potem modna placówka w Nowym Jorku, podróże, zwiedzanie muzeów i galerii.
Wszystko po to, by znalazła odpowiedniego męża. Ale nieśmiała Beatrice, zamiast
uwodzić młodzieńców, wolała czytać Dostojewskiego, Balzaka, Turgieniewa. Gdy
miała 19 lat, oświadczyła, że chce zostać malarką. Zapisała się do paryskiej
Akademii Julian, szybko jednak stwierdziła, że formalne wykształcenie jest nie
dla niej i pod opieką damy do towarzystwa (warunek matki) przeprowadziła się do
Giverny – miasteczka Moneta, które przyciągało tłumy początkujących artystów.
Młoda buntowniczka uciekała spod kurateli opiekunki, o świcie wybiegała w
plener. Niespodziewana wizyta matki położyła kres tej pasji. Nie dała jednak za
wygraną: postanowiła zostać aktorką. Matka zorganizowała prywatne lekcje tańca
i dykcji, opłaciła stroje. Beatrice musiała błysnąć talentem, bo dostała się do
legendarnej Comédie-Française. Wkrótce po wybuchu pierwszej wojny Beatrice
wraca do Nowego Jorku i tu w 1916 roku debiutuje na scenie we
francusko-języcznej trupie teatralnej. Pod pseudonimem „Mademoiselle Patricia”
zagra 60 ról, a matka stwierdzi, że „skoro już musi grać, to lepiej niech gra
po francusku”.
„Chciałam iść na scenę – wspominała Beatrice
[...]. – Dla mnie to był sposób na zarabianie pieniędzy, żeby móc uciec z domu.
Byłam ciągle dobrą dziewczynką. Co może być bardziej odrażające?”. Proces
wyzwalania się z wiktoriańskich norm został rozpoczęty. Już niebawem Beatrice
stwierdzi, że „im bardziej istniejemy poza systemem, tym bardziej jesteśmy
kreatywni”.
FRANCUZ
W NOWYM JORKU
27 września 1916 roku 22-letnia Beatrice Wood
poszła do szpitala, żeby odwiedzić znajomego kompozytora Edgarda Varèse’a. Już
za chwilę miała poznać Marcela Duchampa.
„Czyjś
kaszel spowodował, że odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę siedzącego na
skraju łóżka – kilkadziesiąt lat później potrafiła dokładnie odtworzyć tamto
wydarzenie. – Do mojej lekko zszokowanej świadomości dotarła prawdziwie
niezwykła twarz. Nie afiszował się wytrzymałością gwardzisty, która rządziła
jego mięśniami, jednak jego powierzchowność była świetlista. Miał niebieskie,
przenikliwe oczy i doskonale wyrzeźbione rysy. Uśmiechnął się. Ja się
uśmiechnęłam. Varèse zniknął”. Podczas spotkania trochę się ośmieszyła, bo gdy
rozmowa zeszła na sztukę nowoczesną, wtrąciła się, mówiąc, że „każdy mógłby
rysować takie bazgroły”. Duchamp zapytał spokojnie, dlaczego sama nie spróbuje.
Pierwszy rysunek, który mu przyniosła do oceny, zamieścił w awangardowym piśmie
„Rouge” prowadzonym przez Allena Nortona. Duchamp przyjechał do Ameryki już
jako sławny artysta, a prezentacja „Aktu schodzącego po schodach” na wystawie
Armory Show w Nowym Jorku w 1913 roku wywołała wokół niego sporo szumu. Jego
przyjaciel Henri-Pierre Roché mówił, że popularność Marcela jako Francuza w
Nowym Jorku „była porównywalna jedynie z popularnością Napoleona i Sarah
Bernhardt. Mógł znaleźć sobie jakąś bogatą dziedziczkę, jednak wolał grać w
szachy i utrzymywać się z dochodów za ekskluzywne lekcje francuskiego po dwa
dolary za godzinę. […] Zdobywał każde serce”. Beatrice zakochała się w nim bez
pamięci. Chodzili razem na kolacje do tanich restauracji w Greenwich Village,
na modne bale charytatywne. Wprowadził ją w krąg nowojorskich artystów. Jej
początkowe reakcje na sztukę nowoczesną – śmiech i zażenowanie – zastąpiły
zrozumienie i entuzjazm. Wiedząc, jak matka Beatrice nienawidzi wszelkich
przejawów artyzmu, Marcel zaproponował, żeby korzystała z jego pracowni.
Musiała tylko dzwonić i uprzedzać o wizycie. Czasami odmawiał, co znaczyło, że
jest u niego kobieta (jego sława kochanka dorównywała sławie artysty i
szachisty), ale i tak spędzała u niego kilka popołudni w tygodniu. Ona
rysowała, on udzielał lakonicznych rad. „Odczuwałam między nami niezwykłą
harmonię. Mogliśmy przebywać razem kilka godzin, nic nie mówiąc, a cisza była
potężna. Marcel zdawał się pozbawiony wszelkiego egotyzmu. Była w nim prawdziwa
skromność i prostota”. Poza edukacją w sprawach sztuki Marcel wprowadzał ją w
teorię stosunków damsko-męskich (tylko w teorię, bo była jeszcze dziewicą).
Szokował ją, mówiąc, że „seks i miłość to dwie różne rzeczy”. W przyszłości
mężczyźni mieli jej pokazać, że Duchamp nie był odosobniony w swoich poglądach.
„Jestem
monogamiczną kobietą w poligamicznym świecie… – stwierdzi dwa lata przed
śmiercią – niemoralną, ale cnotliwą”. O ówczesnym związku z Duchampem powie:
„pomijając akt cielesny, byliśmy kochankami”.
TRÓJKĄT
Trudno stwierdzić, na ile powieść „Jules i
Jim” Henri-Pierre’a Rochégo, na podstawie której François Truffaut nakręcił w
1962 roku sławny film z Jeanne Moreau, jest inspirowana trójkątem Duchamp –
Wood – Roché, a na ile jego wieloletnią relacją z niemiecką parą Franzem i
Helen Hesselami. Beatrice w wydanej w 1986 roku autobiografii „I Shock Myself”
pisała: „Nie potrafię powiedzieć, jakie wspomnienia i epizody inspirowały
Rochégo, ale bohaterowie zdają się żyć naszym życiem”. 37-letni Roché
przyjechał do Nowego Jorku w czasie pierwszej wojny jako doradca rządowy
Naczelnej Komisji Francuskiej w Waszyngtonie. Chciał być dyplomatą, parał się
dziennikarstwem, dorabiał jako marszand. Był przystojny, inteligentny, znał
cały artystyczny Paryż. Duchampa spotkał w Nowym Jorku – i ich przyjaźń
przetrwała 40 lat. Beatrice weszła w nowy układ z zapałem – zakochała się w
Rochém, wkrótce zostali kochankami. Nie zmieniło to jej uczuć do Marcela. Roché
nie był zazdrosny, „on tylko się śmiał – pisała Beatrice – ponieważ sam też
kochał Marcela”. Razem z Duchampem i Rochém stworzyła pisemko „The Blind Man”,
dyskutowali, pracowali i świetnie się bawili. W 1917 roku na Wystawie
Niezależnych Duchamp pokazał słynną „Fontannę” (pisuar zakupiony w sklepie z
armaturą łazienkową), a Beatrice akt kobiety z kostką mydła przyklejoną w
okolicach łona. „Życie jest z pewnością Dada” – pisała po latach. Lekcja
anarchistycznego nihilizmu, absurdu, wyzwalania się z konwenansów, łamania
tabu, jaką odebrała w okresie ruchu dadaistycznego, w którym miała swój ważny
udział, ukształtowała ją na resztę życia. Związek z Rochém rozpadł się, gdy
Beatrice odkryła, że sypiał także z jej przyjaciółkami. Zraniona, wypłakiwała
się na ramieniu Marcela. Wkrótce potem doszło między nimi do zbliżenia: „To się
stało w najbardziej naturalny sposób – wspominała Beatrice. – Był w tym tak
delikatny jak we wszystkim, co robił. […] Z Rochém była to jedna z
najpiękniejszych, najbardziej uczuciowych sytuacji, dla których żyje kobieta
taka jak ja. Marcel był zbyt dużym realistą. Istniał między nami wspaniały
związek pozbawiony konfliktów, ale też pozbawiony namiętności”. 40 lat później,
po spotkaniu z Duchampem i jego żoną na lunchu w Nowym Jorku, pisała do dawnego
kochanka: „Wyglądają na szczęśliwe małżeństwo. Jestem w nim tak samo zakochana
jak zawsze”.
POŚCIG
ZA TĘCZĄ
Po rozstaniu z Rochém, po pobycie w Montrealu,
gdzie leczyła uczuciowe rany, grała w teatrze i wzięła nieprzemyślany ślub z
jego dyrektorem. A po namiętnym i nieszczęśliwym związku z aktorem i reżyserem
Reginaldem Pole’em Beatrice wreszcie odkryła swoje powołanie. W 1933 roku,
podczas podróży do Holandii, kupiła w antykwariacie stare, pięknie szkliwione
naczynia. Po powrocie do Stanów bezskutecznie poszukiwała pasującego do nich
czajniczka. Za namową przyjaciół postanowiła sama zająć się garncarstwem –
zapisała się na kurs ceramiki w Hollywood High School. Doskonaliła umiejętności
pod okiem znanej artystki Glen Lukens i pary wybitnych austriackich ceramików
Gertrudy i Ottona Natzlerów. Wynajęła mały sklepik na bulwarze Zachodzącego
Słońca, gdzie sprzedawała swoje prace. W 1956 roku otworzyła własne studio,
zajęła się nauczaniem. Pierwszą indywidualną wystawę miała w 1949 roku w
American House w Nowym Jorku. Jej prace pokazywały najważniejsze amerykańskie
muzea i galerie. Zaczynała od prostych naczyń – mis, zestawów obiadowych. W
latach 70. zaczęła rzeźbić bardziej skomplikowane formy, dodawać rzeźbione
postacie – naiwne, niekonwencjonalne. Krytycy uznali jej prace za „wyrafinowane
prymitywy”, w których przeplatały się echa dadaizmu, modernizmu i sztuki
ludowej. Chociaż zawsze powtarzała, że „nie była urodzonym rzemieślnikiem”,
doszła do ciekawych artystycznych rozwiązań, pokrywała obiekty pięknymi
szkliwami opalizującymi niczym wnętrza muszli. „Dążenie do stworzenia rzadkiej
i pięknej glazury przypomina pościg za tęczą – mówiła. – Jak uwięzić światło
słoneczne, aby wydobyć niebieski, który ma głębię morza, jak uzyskać szarość
jasną jak księżyc w ciepłą noc?”. Odważała barwniki do setnych grama, próbowała
coraz to nowych kompozycji.
„Beatrice
Wood łączy kolory jak malarz – pisała Anaïs Nin – sprawia, że wibrują jak
muzyka. Nawet te opalizujące i przejrzyste mają moc. Mają rytm i blask
klejnotów, głębię oczu człowieka. Woda przelewająca się z jednego z jej słoików
ma smak wina”.
ZA
PÓŹNO NA SMUTEK
Postacie kobiece na jej rysunkach to głównie
autoportrety ukazujące młodą Beatrice. Choć nigdy nie ukrywała wieku – był
nawet jej atutem, bo jako siwowłosa pani w barwnym sari obwieszona srebrną
biżuterią wciąż wyglądała zjawiskowo – to rysując, wracała do siebie sprzed
lat: delikatnej dziewczyny o niekonwencjonalnej urodzie i wielkich oczach. Do
końca życia uważała, że nie utraciła romantycznego rysu charakteru, co w
połączeniu z mądrością Wschodu (od lat 20. należała do Towarzystwa
Teozoficznego), pozytywnym myśleniem, etyką pracy i dadaistycznym poczuciem
humoru składało się na jej życiową filozofię. Pytana o receptę na
długowieczność odpowiadała:
„książki
o sztuce, czekoladki i młodzi mężczyźni”.
Za
najwierniejszego towarzysza życia uznawała jednak nie mężczyznę, ale wzgórze
widoczne z jej domu. „Zawsze mogłam liczyć, że będzie, kiedy kładę się spać i
kiedy się budzę” – mówiła.
Nie
pojechała na premierę „Titanica” – czuła się już zbyt słaba (choć jeszcze dwa
lata wcześniej codziennie pracowała przy kole garncarskim). James Cameron i
Gloria Stuart przywieźli jej film na wideo. Nie obejrzała – bała się wzruszeń.
„Za późno na smutek”, powiedziała 105-letnia artystka. Zmarła kilka dni
później.
Dawniej bywało lepiej ...
Kiedyś
bywało lepiej, wśród rodziny, kultywując stare tradycje i obyczaje…..
Niestety,
zbyt bardzo co niektórzy zasmakowali celebrowanie świąt na sposób zachodni.
Szkoda, że zapominamy o prawdziwych tradycjach, które mogą być równie (o ile
nie bardziej) magiczne i niepowtarzalne, bo nasze, polskie, rodzinne.
Jeszcze
nasi dziadkowie i pradziadkowie zupełnie inaczej obchodzili Boże Narodzenie.
Uwaga skupiona była przede wszystkim na ich sakralnym charakterze, o którym nie
można zapominać – jest przecież istotą świąt. Boże Narodzenie jest obok
Wielkanocy jednym z najważniejszych świąt kościelnych. Zostało ustanowione
przez chrześcijan w IV wieku w opozycji do pogańskiego, rzymskiego święta Narodzin Niezwyciężonego Słońca, które
z kolei czerpało z perskich tradycji czczenia tego dnia boga słońca – Mitry.
Grudzień w Rzymie obfitował w tego typu święta. Najważniejsze z nich to
Saturnalia oraz przypadające na 23 grudnia święto zmarłych. Elementy tradycji
pogańskich, słowiańskich oraz chrześcijańskich uległy przemieszaniu, z którego
wyłoniło się wiele zwyczajów kultywowanych przez wieki na terenach
Rzeczpospolitej. Uroczystości świąteczne, do których przykłada się niesamowitą
wagę, rozpoczynają się w Polsce już 24 grudnia. W innych krajach bardziej
uroczyste obchody przypadają na dzień Bożego Narodzenia.
Nazwa
Wigilia pochodzi od łacińskiego słowa vigiliare – czuwać oraz vigilia –
czuwanie i nawiązuje do oczekiwania na
narodziny Jezusa. Jako że jest to najdłuższa noc w roku, przodkowie
przypisywali jej szczególne znaczenie. W dzień Wigilii mogło zdarzyć się
wszystko. Mimo śniegu zakwitały rośliny, zwierzęta mówiły ludzkim głosem, woda
w studiach zamieniała się w wino, a każdy sygnał przesyłany przez naturę
człowiekowi był dla niego wróżbą na nadchodzący rok. Wigilijny poranek na
polskiej wsi zaczynał się bardzo wcześnie. Każda gospodyni i każdy domownik
wykonywali ostatnie przygotowania do uroczystej kolacji, gdyż po wzejściu
pierwszej tej nocy gwiazdy nie wolno było wykonywać żadnej pracy. Do domu
znoszono więc zapas drewna na opał oraz wody pitnej, a zwierzętom
przygotowywano paszę na cały okres świąt. Do domu przynoszono również
podłaźniczki, choinki z uciętym wierzchołkiem. Drzewka ubierano w kolorowe
ozdoby w kształcie gwiazd lub zrobione z
opłatka (świat) drucików, ciastek. Popularne były zarówno jabłka jak i orzechy.
Warto wspomnieć, że gwiazdy i światy to oryginalne polskie ozdoby, znane
jedynie w naszym kraju. Tak ozdobiony
stroik chroniący domowników przed złymi mocami zawisał w pomieszczeniu, w
którym miała odbyć się uroczysta kolacja wigilijna. Zwyczaj ten został wyparty
ok. XIX wieku przez klasyczną, znaną nam dziś choinkę. Symbolizuję ona nadzieję
oraz drzewo poznania dobra i zła. Ozdoby, którymi stroimy drzewko także mają
przypisane symboliczne znaczenia. Gwiazda na czubku choinki to gwiazda
betlejemska, łańcuchy okalające ją to z kolei wąż – kusiciel, a od czasów
zaborów jednocześnie symbol zniewolenia narodu. Z biblijnym Edenem kojarzyła
się nie tylko choinka, ale również sama wigilijna noc. Dzień przyjścia na świat
Chrystusa utożsamiany był z pierwszym dniem, bliskim tym, które Adam i Ewa
wiedli w raju.
Świat
na tę jedna noc zastygał w niewyobrażalnej harmonii i radości. Zanikały różnice
pomiędzy życiem, a śmiercią, człowiekiem, a zwierzęciem. W Wigilię każdy był
równy sobie. Parobkom kończyły się umowy ze swoimi panami i mogli ten jeden raz
usiąść jak równy z równym przy jednym stole.
Specjalne przywileje dostawali nie tylko żywi, ale i zmarli. Wiara, że w
dzień Wigilii zmarli powracają na ziemię
wywodzi się z pogańskich wierzeń Słowian, którzy święta na cześć zmarłych
obchodzili cztery razy do roku. Najbardziej uroczyste przypadało właśnie 24
grudnia. Do obrządku owego święta należała m.in. stypa na cześć zmarłych,
przypominająca naszą uroczysta kolację. Dobór obrzędowych potraw i zwyczajów
wigilijnych wyraźnie świadczy, że korzenie tej wieczerzy sięgają czasów
prasłowiańskich. W nawiązaniu do tych tradycji w polskich domach przez cały
dzień i noc stale utrzymywany był ogień na paleniskach aby bliscy, którzy
pożegnali się już z ziemskim życiem, mogli się ogrzać. Ściśle przestrzegano
zakazu szycia, rąbania drewna, tkania, zamiatania w kierunku drzwi by nie
przepędzić, przyszyć lub narazić na uszkodzenie przybyłą duszę. Uważać należało
nawet przy siadaniu – zanim zajęło się swoje miejsce, trzeba było na nie
dmuchnąć, by nie usiąść na niezwykłym gościu. Znana do dziś tradycja
pozostawiania pustego nakrycia przy stole pierwotnie odnosiła się właśnie do
zmarłych, dla których było ono przygotowane. Dopiero w czasach wojny, gdy wielu
bliskich nie wracało do domu na święta, w nadziei, że jeszcze żyją i
niespodziewanie powrócą, zostawiano jedno puste nakrycie. Dla gości z zaświatów
pozostawiano nie tylko miejsce przy stole, ale i jedzenie: na kresach gospodarz
przed rozpoczęciem wieczerzy wylewał na stół odrobinę gorzałki po czy oddawał
kieliszek kolejnej osobie. Gdy rytuału dopełnił każdy z gości, gospodarz, a
zaraz po nim goście, brali po kawałku każdej potrawy i kładli przed sobą jako
strawę dla zmarłych. A po skończonej kolacji nie sprzątano łyżek wierząc w to,
że duchy liżą łyżki. Niedopełnienie tego dnia rytuałów i niedbalstwo względem
dusz mogło sprowadzić na dom nieszczęście, dlatego jeszcze do niedawna w
niektórych rejonach Polski wiara w połączenie tej nocy świata realnego z
metafizycznym funkcjonowała jak każda
inna tradycja.
Kwestia
potraw i zwyczajów kulinarnych w wigilijną noc jest szczególnie ważna. Do
momentu wspólnej wieczerzy domowników obowiązywał ścisły post, który ulegał
złagodzeniu wraz z rozpoczęciem wieczerzy. Wśród wigilijnych potraw nie mogło
być mięsa (od tego przykazania odstępowali zwykle bogaci szlachcice, którzy
podawali np. potrawy z ogona bobra, tłumacząc, że jest on przez cały czas w
wodzie i niewiele różni się od ryby), posiłki przede wszystkim przyrządzone
były z pożywienia, które dostarczyła natura. I tak np. nad wszelkiego rodzaju
wodami dominowały dania rybne. Popularne były również bakalie, miód, groch, dania
mączne, kasza, kapusta, kluski, pierogi, zupy: migdałowa, barszcz, żurek,
łamańce z makiem, pierniki, kisiel owsiany, grzyby, kutia – symbol jedności
żywych i umarłych. Wszystko oczywiście gotowane było na tradycyjnym oleju
lnianym (obecnie, szczególnie przed świętami, jest on bardzo łatwo dostępny).
Sama
wieczerza miała swój ustalony harmonogram i niezmienny, uroczysty charakter.
Zaraz po zapadnięciu zmroku i pojawieniu się pierwszej gwiazdy domownicy
zbierali się przy świątecznym stole, by wysłuchać Ewangelii wg św. Łukasza
czytanej przez najstarszego z rodziny. Później ta sama osoba rozpoczynała
dzielenie się opłatkiem. Ta piękna tradycja pochodzi prawdopodobnie od zwyczaju eulogiów, czyli obdarowywania się chlebem
nieofiarnym przez pierwszych chrześcijan. Samą wieczerze wigilijną słusznie
można też nazwać przypomnieniem dawnej agape – uczty pierwszych chrześcijan na
pamiątkę Wieczerzy Pańskiej.4 Ów prastary zwyczaj dzielenia się opłatkiem jest
szczególnie ważny dla Polek i Polaków, ponieważ kultywowany jest jedynie w
naszym kraju! Po dopełnieniu tych obrzędów można było zasiąść do stołu.
Atmosfera panująca od tej chwili pełna była skupienia i spokoju. By w domu
przez kolejny rok nie dochodziło do kłótni, należało zachować milczenie i
wystrzegać się łakomstwa – upuszczona w pośpiechu łyżka mogła zwiastować rychłą
śmierć. W trakcie posiłku zabronione było opuszczanie swojego miejsca. To
również mogło wróżyć opuszczeniem doczesnego świata w boze narodzenieprzeciągu
roku. W drodze wyjątku od wieczerzy mogła
odejść jedynie gospodyni. Z wigilijnym stołem niezmiennie kojarzone były także
pewne szczególne liczby. Zasiadać do niego musiała parzysta liczba osób, w przeciwnym razie
istniało zagrożenie, że w ciągu roku umrze jeden z biesiadników. Prawdziwą
trwogę wzbudzała myśl o tym, iż przy stole mogło znaleźć się ich trzynastu i
powtórzona zostałaby sytuacja z Ostatniej Wieczerzy, gdzie Jezus zasiadał z
dwunastoma apostołami. Jeśli już taka sytuacja miała miejsce, zapraszano na
kolację służbę lub żebraków, by nie sprowadzić na siebie nieszczęścia. Znacząca
okazuję się nawet liczba potraw! Sześć, siedem, dziewięć, jedenaście, dwanaście
– w zależności od rejonu i pozycji społecznej, jeden z powyższych wariantów
gościł na świątecznym stole. W biednych domach było ich mniej, w magnackich
dużo, a niekiedy do standardowej liczby dań dodawano jeszcze dwanaście
kolejnych stanowiącym wszelkiego rodzaju wariacje kulinarne na temat ryby. Obok
jedzenia wyróżnić można i tradycyjne napoje. Znany nam kompot z suszonych owoców
podawany był zwykle dzieciom. Dorośli za prawdziwie świąteczny trunek uważali…
piwo i wódkę. W zamożnych domostwach pito również wino.
Wraz
z końcem posiłku atmosfera ulegała rozluźnieniu, ale nadal przepełniona była
magią. Dziewczęta wyciągały spod obrusa źdźbła siana. Zielone oznaczało szybki
ślub, zwiędłe - oczekiwanie na zamążpójście, a żółte śmierć w staropanieństwie.
Rychły ślub wywróżyć można było nawet z ziarenek kutii - wystarczyło podrzucić
odrobinę w górę i obserwować, czy
przyklejają się do sufitu. Świątecznie mogli poczuć się także
mieszczańscy stodół i obór. Tej nocy pozostałe jedzenie zmieszane z opłatkiem
stanowiło dla nich podziękowanie za pracę, jaką wykonują dla ludzi w ciągu
całego roku. Wigilijny wieczór kończył się pasterką. Dla wszystkich rozpoczynał
się czas radosnego świętowania. Współczesne święta naznaczone są nieco
nostalgicznym klimatem, skłaniającym do refleksji. Jednoczą rodzinę, wyzwalają
wiele emocji, dostarczają wzruszeń; w niczym nie przypominają świąt sprzed lat.
Na Polskiej wsi późna grudniowa noc, zaraz po kolacji rozkwitała feerią barw i
dźwięków. Zewsząd rozlegał się wszelkiego rodzaju hałas o obrzędowym
charakterze – ugoszczone dusze należało wypędzić do ich własnego świata.
Odziani w pstrokate stroje kolędnicy radośnie wyśpiewywali kolędy i pastorałki.
Piwo wypite podczas świątecznej kolacji uderzało do głowy i nawet księża
przymykali oko na kawalarzy, którzy w czasie mszy zszywali ze sobą sukienki
kobiet.
Jeszcze
wiele można by powiedzieć o polskim celebrowaniu świąt. Z bezliku przesądów i
obrzędów trudno jest wybrać te najciekawsze, ale zanim na dobre zamkniemy
wigilijną tematykę, warto wymienić jeszcze kilka zwyczajów. Co zrobić by w domu
cały rok gościło zdrowie? Należy przypilnować, by o poranku do domu pierwszy
wszedł mężczyzna, nie kobieta, bo jej przyjście wróży choroby. By w domu zawsze
był chleb, stół, na którym spożywana będzie wigilijna kolacja, musi być
przewiązany łańcuchem. Wiele znaków wyczytać da się z nieba. Pochmurne wróży
szybki ślub pannom starym i bogatym, natomiast jasne – młodym i biednym. W
pamięci należy mieć również zakaz pożyczania tego dnia czegokolwiek, jeśli w
domu przez kolejny rok ma panować dostatek. Zamiast pożyczać, należy coś ukraść
– oczywiście dla żartu. Dzięki temu zapewniamy sobie szczęście w przyszłym
roku. Chcąc zachować sprawność fizyczną z samego rano powinno umyć się w zimnej
wodzie. Jak natomiast zadbać o urodzaj
przez cały rok? – rozstawiając po rogach izby snopki siana. Swoje przeszłe losy
można wywróżyć nawet z własnego cienia, ale tylko tego, który powstaje na
ścianie w trakcie wieczerzy. Ostry i dobrze widoczny cień oznacza długie życie,
zamazany – komplikacje, cień niemal niedostrzegalny – choroby, a nawet śmierć.
Przyszłość przepowiadały także zwierzęta – bo jak głosi stare porzekadło, w
Wigilię nawet one przemawiają ludzkim głosem. Jednak tylko śmiałkowie zdolni
byli do podsłuchiwania zwierzęcych rozmów, gdyż często dotyczyły one losów
gospodarzy, czasem i tych tragicznych.
Jedno jest pewne, 24 grudnia, obserwując otaczający nas świat i magiczne
znaki, zawsze należy pamiętać stare Polskie przysłowie: jaka Wigilia, taki cały
rok.
Wiele
mroźnych zim upłynęło od czasów, gdy w polskich domach gościły owe piękne
zwyczaje. Zapewne większości z nich nigdy nie uda się przywrócić do
tradycyjnego świątecznego obrządku, bo nikt z nas nie ma już czasu, nawet w
święta, wycinać kolorowych ozdób z papieru, wróżyć z siana, obserwować niebo…
Dlatego dbajmy o to, by przynajmniej cześć obyczajowości świątecznej nie
umarła, ponieważ nic tak jednoczy jak wspólna tradycja. Dzięki niej naród może
zachować swoją tożsamość nawet w czasach, w których ciężko jest mówić o
indywidualności. Tradycje świąteczne są niewyczerpanym źródłem informacji o
naszych przodkach, ale nie tylko. Mogą one stanowić doskonałą inspirację do
uczynienia świąt naprawdę magicznymi - bez potrzeby włączania telewizora.
Wystarczy spróbować. Bo kto wie, może zimowe niebo lub źdźbła siana spod obrusa
wywróżą nam coś zaskakującego?
poniedziałek, 18 grudnia 2017
niedziela, 10 grudnia 2017
Subskrybuj:
Posty (Atom)