.

.

piątek, 30 maja 2014

Żywię bardzo duży sentyment do książek drukowanych. Co więcej: tradycyjne biblioteki to jedno z moich ulubionych miejsc. Mówiąc biblioteki, mam na myśli nie tylko całe piętra ciągnących się bez końca regałów z książkami, albumami i dokumentami zapełniającymi zabytkowe nieruchomości w centrach dużych miast, ale również te mniejsze, skromniejsze i co najważniejsze, te bardziej intymne: biblioteki domowe.
Pochowane w bardzo nietypowych zakamarkach naszych mieszkań, w piwnicach, na strychach, bądź też elegancko wyeksponowane w honorowym miejscu naszego pokoju gościnnego. Biblioteki domowe. Wszystkie one działają na mnie jak płachta na byka. Kiedy tylko zauważę u kogoś w domu książki, lgnę jak ćma do światła. Obecność choćby najmniejszej ilości książek w naszych domach może stać się bardzo cennym źródłem informacji o nas samych. Jest to skarbnica wiedzy o gospodarzach. I nie chodzi tu li tylko o samą tematykę książek jakie posiadamy. Książki potrafią dużo powiedzieć o ich właścicielach już po samym systemie ich przechowywania. Sposób ich ułożenia potrafi wiele wyjaśnić.

Do tej pory spotykałem się z trzema sposobami „segregowania” książek: według tematyki, według ich fizycznych gabarytów oraz według, tak zwanego, artystycznego nieładu, czyli misz-masz bibliofilski, wszystko w jednym, bez ładu ani składu. Dodatkowo, istnieje jeszcze jeden system o którym jedynie słyszałem, a nie miałem okazji spotkać go w prywatnych bibliotekach: układanie książek według kolejności alfabetycznej ich twórców.

Po wielu latach zwiedzana i podziwiania różnorodnych w swojej treści i formie domowych bibliotekach (niech mi wszyscy gospodarze u których bywałem wybaczą moją niekiedy nadmierną ciekawość i nie odwołują naszych kolejnych spotkań), po raz pierwszy trafiłem do biblioteki, w której książki ułożone były według... koloru grzbietu poszczególnych okładek. Rewelacja J


wtorek, 13 maja 2014

Fado ....


Przeklęty postęp

L
Duch naszych czasów, to nabierający coraz większego tempa postęp techniczny, rewolucjonizujący większość, jeśli nie wszystkie obszary naszego funkcjonowania. Kolejne udogodnienia cieszą i pozwalają na jeszcze szybsze działanie. Szybszą pracę, szybszy wypoczynek. Czy jednak wypuszczenie na rynek kolejnej generacji smartfona, to rzeczywiście powód do świętowania ? Jaka jest cena, jaką płacimy za coraz większą wygodę życia...
Tak,według żony  podobno jestem gadżeciarzem. Choć dla mnie bliższym prawdy pozostanie stwierdzenie, że kręcą mnie nowinki techniczne i dzisiejsze możliwości takich urządzeń jak komputery, czy komórkowe telefony. Mam od razu ochotę dodać, że nie tylko te rzeczy mnie kręcą, aby odeprzeć wspomnienie poczucia winy i wstydu, związane z przypadającym średnio raz na dwa lata „tygodniem” wymiany telefonu na nowy model. Te trudne w odbiorze emocje pojawiają się u mnie, gdy tylko staram się empatycznie wczuć w przeżycia mojej żony, która w tym trudnym okresie, z zadziwieniem i anielską cierpliwością czeka, aż nacieszę się kolorowymi nowościami i wrócę do rzeczywistości. To wydawało by się błahy, dla niektórych być może zabawny, dla większości zapewne zupełnie zrozumiały epizod. Drobnostka. Przecież takie mamy czasy i prawdopodobnie wszyscy mężczyźni tak mają. Aby nie było, że tylko mężczyźni tak w dzisiejszych czasach mają, trywializując zagadnienie mogę dodać, że korzystając z dobrodziejstw naszej epoki i geopolitycznego położenia, kobiety też mogą wyłączyć się z rzeczywistości. Klikając lub pstrykając w elektroniczne urządzenie, są w stanie skutecznie przenieść się w świat akcji jakiegoś serialu lub nowin i plotek z „wielkiego świata”. Chciałbym jednak zatrzymać się nad tym zjawiskiem i po raz nie wiem już który, powtórzyć z jednej strony oczywistą prawdę, a z drugiej zupełnie marginalizowaną i odrzucaną świadomość, że postęp technologiczny, którego doświadczamy i którym tak bardzo fascynujemy się na co dzień, tak naprawdę jest narzędziem naszego samounicestwienia. Bardzo powolnego, ale jednak samounicestwienia. Nie wspomnę już o czasie który jest nam najzwyczajniej w świecie wykradany, ot tak – kawałek po kawałku .
Temat jest w swojej istocie szerszy niż natura problemów, z którymi musi się mierzyć każdy Polak potrzebujący pomocy ze strony państwowej służby zdrowia.

Może na początek o tymże telefonie, który pojawił się już w treści i do którego czuję osobisty sentyment. Na co dzień pomaga przecież w tylu aspektach funkcjonowania ! Przy jego pomocy mogę załatwić „wszystko", w „dowolnym miejscu" i w „dowolnym czasie". Mając dostęp do Internetu, dostęp do bankowych transakcji, rozkładów jazdy, wiadomości, niczym nieograniczonych zasobów wiedzy, i tak dalej, i tak dalej. Dodatkowo mam zapewnione budzenia, przypomnienia, powtórzenia i o wielu rzeczach w ten sposób mogę spokojnie nie myśleć. Napisałem „nie myśleć”. Znaczące, nieprawdaż ? Po co mam myśleć, kiedy wszystko za mnie załatwi to sprytne urządzenie. Nie muszę zastanawiać się co mam zrobić następnego dnia – mam zapisane w „zadaniach do wykonania”. Nie muszę pamiętać różnych faktów, bo albo mam je zapisane, albo mogę zaguglować i sprawdzić. Nie muszę przewidywać, ponieważ jeśli mnie coś zaskoczy, zawsze mam telefon, znajomych i Internet pod ręką. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że powoli, malutkimi kroczkami moja rola sprowadza się do super-użytkownika tego super-urządzenia. Następuje powolny proces odmóżdżania. Co oznacza, że bez tej swojej nowej ale już immanentnej części nie mogę za bardzo funkcjonować. Czy mam się czym niepokoić ? Niby nie, przecież sieć jest „zawsze” dostępna… A czy kojarzysz takie momenty, kiedy nawet przez krótki czas, nie możesz skorzystać z telefonu ? Wyczerpała się bateria, a pechowo nie masz gdzie naładować super-pomocnika… Trudno o połączenie w Sylwestra, ponieważ wszyscy składają sobie w tym samym momencie życzenia… Nagle pojawia się irytacja, złość, będąca przykrywką niepokoju i strachu, spowodowanego własną bezradnością w obliczu bycia zdanym jedynie na siebie.

To powolne i skuteczne  upośledzenie ma wiele wymiarów. Przypominam sobie, jak w czasach mojego dzieciństwa wyglądało funkcjonowanie młodego człowieka. Ze względu na brak stale podłączonej do rodziców komórkowej pępowiny, życie miało zupełnie inny wymiar. Przede wszystkim zupełnie inny wymiar samodzielności i wymuszonej tym samym zaradności. Umiejętności radzenia sobie w inny sposób niż tylko zadzwonienie po pomoc do rodziców. O ile dobrze pamiętam, kiedyś, dawno, dawno temu, dziecko wyjeżdżało na letnie kolonie, wracało z nich po dwóch lub trzech tygodniach i dopiero wówczas rodzice z nim po raz pierwszy rozmawiali. Co niezwykłe, byli w stanie taką sytuację przeżyć ! Co jeszcze bardziej niezwykłe, zazwyczaj nie umierało w tym czasie również i dziecko. Śmiem nawet twierdzić, że miało szansę pojawić się takie uczucie jak tęsknota, powodująca radość z ponownego spotkania i powiew świeżości w zleżałym już chwilami związku z rodzicielami. Bezustanne wsparcie i kontrola ze strony rodziców ma obecnie niesłychanie destrukcyjny wpływ na kształtowanie młodych ludzi. Utrudnia odkrywanie i naukę samodzielności, odpowiedzialności, a tym samym budowę poczucia własnej wartości. Plus wszystkie powyższe efekty uboczne, które wymieniałem powyżej, a które w przypadku dzieci nie są już „tylko” ogłupianiem i oduczaniem zdrowych nawyków, a po prostu kreują jedyną znaną rzeczywistość.

Dzięki temu urządzeniu na pewno można żyć szybciej. Sprawniej. Łatwiej. Wygodniej. Problem pojawia się jednak, kiedy spróbujemy postawić sobie pytanie, co z tego finalnie dostaniemy i po co nam tak naprawdę to „szybciej” ?

Inny, niezwykle w moim odczuciu groźny aspekt postępu technicznego wynika z powołania do życia wirtualnego świata SMS-ów, czatów, społecznościowych portali i wszelkiej maści elektronicznych połączeń, które zastępują realny, fizyczny kontakt z innymi osobami. To temat rzeka, wiele już o nim napisano i powiedziano. Nie zamierzam teraz rozwijać tego wątku, chcę jedynie całą mocą podkreślić, że emotikony nie zastąpią rzeczywistych emocji. Słowa i wypowiedzi skracane do minimum, nie zastąpią kontaktu człowieka z drugim człowiekiem i wszystkich uczuć, które się wówczas uwalniają. Cokolwiek by dobrego nie powiedzieć o wirtualnej formie kontaktu, stosowany na dłuższą metę, a zwłaszcza w zastępstwie rzeczywistych relacji, powoduje emocjonalne okaleczenie i niemożliwą niekiedy do przebycia trudność, kiedy zachodzi potrzeba zaistnienia w rzeczywistym świecie. Przerażająca jest dla mnie wizja sankcjonowania takiego stanu rzeczy i ewentualnych pomysłów na dalsze ułatwianie sobie życia tak trudnego przecież z powodu pojawiających się mimo wszystko w życiu, prawdziwych interakcji z innymi ludźmi. Z prawdziwymi ludźmi, a nie ich awatarami. Skoro relacje są trudne, czemu ich nie ograniczać - przecież w ramach postępu, możemy ostatecznie z nich zrezygnować. Zamiast wizyty , wideo-czat na wielkim ekranie ? S-F ? No nie wiem…

Tak czy inaczej, ze względu na… no tak, do wyliczania nawet nie będę się zabierał, ale ze względu na wiele powodów, za najbardziej przeklęty wynalazek naszej cywilizacji uważam telewizję. Genialne rozwiązanie techniczne, mające tak wiele cennych dla naszego życia zastosowań, udostępnione masowemu odbiorcy i zawiadujących nim ośrodków, powoduje tak wiele szkód, że wszelkie korzyści wydają się być marginalne. Przez swój zasięg i moc odziaływania, jest to narzędzie o nieporównywalnej z innymi sile destrukcji. Sytuacja w moim odczuciu całkiem jasna, ale gdyby ktoś miał wątpliwości, to chętnie wrócę do tego wątku.

Tak. Pierwsza i podstawowa uwaga, która nasuwa mi się po przeczytaniu powyższej treści jest taka, że przecież nikt nie każe mi korzystać z krytykowanych dobrodziejstw cywilizacyjnych. Wszak wybór należy do mnie. Tak jak z przysłowiowym nożem – mogę używać go do krojenia chleba, albo do zgoła strasznych czynów. I nie sposób mi się z tym nie zgodzić. Wybór należy do mnie i często z niego korzystam. Choć nie zostałem Amiszem, z niektórych „udogodnień” świadomie nie korzystam. Chcę jednak na koniec zaakcentować dwie kwestie. Mam wrażenie, że idziemy na kolejne ustępstwa, pozwalamy na powolną zmianę naszych naturalnych przyzwyczajeń i zachowań, które czynią z nas coraz słabsze i uzależnione od wielu czynników istoty. Bardzo często mówimy, że mamy tego świadomość i świadomie podejmujemy taki wybór. Wydaje mi się, że nie jest to prawda. W ten sposób łatwiej jest poradzić sobie z ewentualnym niepokojem, który mógłby gdzieś w środku się pojawić, jeśli jeszcze pozostała w nas naturalna wrażliwość na realne zagrożenie. Ale przede wszystkim, tak jest wygodniej, ponieważ jednym z najważniejszych czynników mających wpływ na nasze wybory jest chęć ułatwienia sobie życia i zapewnienia wygody. Jednak wygody w bardzo niezdrowym aspekcie, która w skrajnej postaci może przybrać taką formę, że mając do wyboru zaspokojenie potrzeby wiążące się z fizyczną aktywnością, a tym samym zachowaniem minimum sprawności koniecznej do przeżycia, wybiorę opcję „online”, ponieważ będzie mi wygodniej i taką decyzję „będę wolał” podjąć. A to, że w tym samym momencie skażę się na fizyczne unicestwienie z powodu zbyt daleko już posuniętej degeneracji układu ruchu lub któregoś z narządów ? Cóż – takie czasy.

To prawda, że feromony odpowiedzialne za moje dobre samopoczucie możemy wydzielić zarówno własnoręcznie budując a następnie puszczając na łące latawiec, jak i klikając w ekscytujący sposób na ekranie tabletu czy smartfona. Chemia w mózgu będzie zapewne podobna. Jednak w pierwszej sytuacji, pozostajemy żywą częścią realnego, żywego świata, w którym istnieją wiatr, deszcz, a co ważniejsze słońce, zwierzęta i rośliny. W tej drugiej, z elektronicznie stymulowanymi na kształt naturalnych wrażeniami, zamykamy się powoli w kokonach wypełnionych cieczą komfortu, która pozwala nie odczuwać ciężaru własnego ciała jako zbędnej niewygody, tak jak i wielu innych, „niepotrzebnych” wrażeń (tak, tak, też mam teraz kadry z Matrixa przed oczyma). W stanie tym możemy istnieć i „żyć” podobnie jak kiedyś w lesie, w górach czy na morzu, dopóty… dopóki mamy prąd, czy inną formę energii. Co jednak, jeśli ktoś jednak wyciągnie wtyczkę z kontaktu ? Zatem pierwszy ważny dla mnie aspekt, to ułuda, że kontrolujemy powolny proces stawania się słabymi i bezbronnymi w gruncie rzeczy istotami, całkowicie uzależnionymi od skomplikowanego i sztucznego świata, nad którym w swoim naiwnym przekonaniu panujemy. Drugi aspekt to kwestia czegoś ponad poczucie zadowolenia i przyjemności, które załóżmy, nauczyliśmy się sztucznie stymulować. To kwestia łączności z resztą otaczającego nas świata, z naturą, z innymi ludźmi. Z Bogiem, jeśli w naszym świecie istnieje. Izolacja i urata tejże łączności to w moim odczuciu również droga w kierunku samounicestwienia.


Zatem kończę ot, tak – poddaję temat do refleksji, czy też dyskusji . Ze swojej strony chciałbym wierzyć, że zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy pozwolą nam odrzucić, to co przeklęte w postępie, a skupić się na tym co dobre , zachowując w ten sposób równowagę, dającą szansę na przeżycie. Wątpliwości jednak cały czas pozostają.

poniedziałek, 12 maja 2014

Cyt. " .....felietony mają garażowy charakter i zastygły w salonowym establishmencie drobnomieszczańskim" - w końcu jakieś słowa , czy krytyki ? Nie wiem, ogólnie jestem zadowolony :-)

Dziś o psach ...



Większość ludzi nie wyobraża sobie życia bez swojego ukochanego czworonoga, który towarzyszy im każdego dnia. Nie bez powodu Euzebiusz Żegota stwierdził niegdyś: „ Tylko pies może być całe życie wierny”.
Jeśli więc pragniemy mieć oddanego przyjaciela i dobrego kompana, który będzie nas bezinteresownie kochał i doceniał tylko za to, że JESTEŚMY to po prostu… sprawmy sobie psa! A jeśli go już mamy, dbajmy o niego troskliwie, odwdzięczając się za jego poświęcenie, lojalność, przywiązanie, miłość i obecność przy nas… zawsze i wszędzie. Życie jest o wiele lepsze kiedy masz psa!
Przekonaj się o tym i Ty! Czy jest coś, czego nie wiemy o tych cudownych czworonożnych pupilach? Przeczytajcie, a dowiecie się!

Psy mają o wiele bardziej wrażliwy węch niż ludzie
Psy wyczuwają zapachy od tysiąca do dziesięciu tysięcy razy lepiej aniżeli my. Co warto podkreślić - jamniki i posokowce mają lepszy węch niż mopsy czy pekińczyki. Różnica w dużym stopniu zależy oczywiście od wielkości psiego nosa i mózgu.
Pies ma 40 razy potężniejszy niż my – ludzie, procesor do „obróbki” danych węchowych. Analiza zapachów odbywa się w rejonie mózgu o nazwie „opuszka węchowa”. U człowieka waży ok. 1,5 grama. U psa ok. 6 gramów! Powierzchnia śluzówki nosa u psa wynosi ok. 400 cm2, u człowieka to zaledwie 7 cm2. To tak, jakby porównać powierzchnię kapsla z formatem kartki A4. Psy mają od 100 do 300 milionów receptorów węchowych. Człowiek ma ich zaledwie ok. 5 milionów. Wnioski płynące z tych danych nasuwają się same.

Z psami pracuje się lepiej i wydajniej!
Niedawno przeprowadzone badania dowiodły, iż obecność psa w miejscu pracy pozytywnie wpływa na efektywność wykonywanych zadań. Choć to dopiero wstępne wnioski, to jednak mamy do czynienia z pierwszym ilościowo potwierdzonym wpływem obecności psów w miejscu pracy na obniżenie poziomu stresu, podwyższenie satysfakcji zawodowej, wsparcie i zaangażowanie człowieka w wykonywanie obowiązków zawodowych – podsumowuje profesor Randolph Barker z Virginia Commonwealth University School of Business.

Pies potrafi błyskawicznie otrząsnąć się z wody!
Dzięki własnej technice otrząsania, ssaki mogą pozbyć się 70% wilgoci z sierści w ciągu zaledwie 4 sekund! Działa to w sposób wyjątkowo precyzyjny, gdyż luźna skóra podczas pozbywania się wody z owłosienia zwierzęcia - wskutek otrząsania się, również się porusza, i dzięki temu ciecz zostaje katapultowana z siłą kilkukrotnie większą od przyciągania ziemskiego! Co ciekawe, psy wykonują od 4 do 6 ruchów na sekundę, myszy zaś ok. 18, bowiem im mniejsze zwierzę, tym szybciej musi się osuszyć.

Pies też ma uczucia
Według badań Amerykańskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwa wobec Zwierząt, 66% psów po utracie opiekuna diametralnie zmienia swoje dotychczasowe zachowania. Zwierzęta wówczas stają się niezwykle spokojne i wyciszone. Rzadko też zdobywają się na szczekanie oraz rozpaczliwie szukają wsparcia u innych ludzi. Co trzeci pies mniej jada, a niektóre całkowicie tracą apetyt.
Doskonałym tego przykładem jest historia psa z Edynburga o imieniu Bobby, rasy Skye Terrier, którego właściciel John Gray zmarł w 1858 roku. Zwierzę przez 14 lat codziennie czuwało przy jego grobie. Wierny pies punktualnie w każde południe zachodził do kawiarni, w której o tej porze niegdyś pojawiał się jego opiekun. Dostawał pożywienie i powracał na cmentarz. Po pewnym czasie zarządca nekropolii postawił przy grobie jego pana budę, w której zwierzę mogło się skryć w zimne i deszczowe dni.
Kiedy Bobby odszedł, jego zwłoki spoczęły w cmentarnej bramie, a ludzie ujęci psią wiernością i oddaniem względem zmarłego właściciela, postanowili uczcić pamięć czworonoga. Baronowa Angelia Georgina Burdett – Coutts ufundowała granitową fontannę z posągiem Bobby'ego dłuta Williama Brody'ego. Oryginalna statua trafiła do zbiorów Muzeum Edynburga, a na rogu Edinburgh's Candlemaker Row i George IV Bridge stoi jej kopia.

Wszystkim kinomanom, jak i miłośnikom psów mogę tylko gorąco polecić wspaniały, ciepły i wzruszający film zatytułowany „Mój Przyjaciel Hachiko”. O czym jest i dlaczego o nim wspominam…tego niestety nie mogę Wam zdradzić. Obejrzyjcie sami!