.

.

wtorek, 29 grudnia 2015

Koniec roku ..... dokąd tak biegniemy ?



Żyjemy w świecie, w którym nikt nie ma na nic czasu. Także na myślenie! Każdy gdzieś się spieszy. Każdy gdzieś biegnie. Każdy coś robi. Czas to pieniądz (podobno).
Nikt nie ma czasu, każdy jest zajęty. Wszyscy gdzieś biegniemy, mamy tysiące rzeczy do zrobienia, jakby od załatwienia tych czynności miała zależeć przyszłość naszego globu.

Jak to się dzieje, że żyjemy w świecie, w którym nikt nie ma czasu?

Chyba, żyjemy pod „tyranią aktywizmu”. To sprawia, że nie tyle liczy się efekt naszych działań, ale samo działanie. Nie tyle dzieło, co tworzenie. Celem samym w sobie jest aktywizm, ruch, który ma nam dawać poczucie, że nasze życie jest przydatne, użyteczne, budzi uznanie.
Już od dawna jest więc tak, że nie pracujemy po to, żeby żyć, ale żyjemy po to, żeby pracować. I dzieje się to w czasie, co może najbardziej tajemnicze, kiedy pracy jest coraz mniej i kiedy o pracę coraz trudniej. Tak, im mniej pracy, tym więcej pracujemy.
Czy to paradoks? Niekoniecznie. Bo, czujemy zakłopotanie, gdy mówimy, że nie pracujemy. Od profesora po kierowcę, od ministra po przedstawiciela handlowego, od rolnika po bankiera – nikt nie powie, nie czerwieniejąc ze wstydu, że dysponuje „wolnym czasem”. Dziś ze świecą trzeba szukać kogoś, kto powiedziałby: mam czas wolny. Nigdzie się nie spieszę. Mam czas na przeczytanie książki i pójście na wystawę do galerii. Dlaczego tak się dzieje? Bo, jak wiemy, czas to pieniądz!

Powiada się, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Tyle, że to bzdura! Nic bardziej złudnego i przewrotnego. Nic bardziej rozleniwiającego człowieka i hamującego to, co określa się mianem poszukiwania, dociekliwości. Krótko: myślenia.
Nie chodzi przecież o niezdrową wścibskość, co to nawiedza tych, którzy się nudzą i aby „zabić czas”, śledzą wysiłki kochanków szukających chwili samotności. Chodzi raczej o autentyczną ciekawość, która nie pozwala spać spokojnie, gdyż jest jak krzew w ogniu płonący. Krzew, który nigdy w popiół się nie zmienia. Tyle, że dziś ciekawość, która jest prostą drogą do autentycznego myślenia złożyliśmy na ołtarzu aktywizmu . Sęk w tym, że marnowanie czasu wiąże się w sposób bezpośredni z myśleniem. 
Nie ma bowiem myślenia bez zatrzymania, bez tego poczucia, gdy jeszcze spogląda się na to coś z boku. Że człowiek siedzi i jest pogrążony w zadumie.


Ten obraz jest dziś tak samo rzadki, jak słońce w czasie jesiennej burzy. Nie mieć więc czasu na myślenie, znaczy powiedzieć tyle, że pomnaża się nieszczęścia świata. Bo, jak mówił Józef Tischner, to bez-myślność jest źródłem naszych bólów. A jeśli tak, to tęsknię za obrazem ludzi, którzy są pogrążeni w NICNIEROBIENIU. Tylko - myślą, wiedząc, że czas myślenia, to nie jest czas stracony.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Szczodre Gody ....




Szczodre Gody przypadają na moment zimowego przesilenia, a same obchody mogły trwać nawet kilka dni. W tym czasie odprawiano wróżby, aby dowiedzieć się jaki los bogowie ześlą w przyszłym roku. Był to również czas poświęcony przodkom, dla których organizowano rytualne „obiaty” i palono ogniska.
Wiele ze zwyczajów, które były częścią tego święta przetrwało do dziś. Każdy kto jest „nowy” zapewne zdziwi się jak wiele z rytuałów dawnych Słowian wciąż praktykujemy.
Nasi przodkowie podczas Święta Godowego stawiali w izbie snop żyta zwany Diduchem. Dekorowano go suszonymi owocami oraz orzechami, a po Święcie przechowywano, aż do wiosny. Z nasion Diducha dokonywano pierwszego obsiewu.
W południowej Polsce dekorowano gałąź jodły, świerku lub sosny, wieszano pod sufitem nad drzwiami. Nazywano to podłaźniczką. Podczas przygotowywania stołu chowano siano pod jego nakryciem lub po prostu nakrywano samym sianem. Wszystkie te rytuały były związane z płodnością i miały zapewnić dobre plony w przyszłym roku.
Chodzenie przez grupę ludzi od domu do domu oraz śpiewanie Godowych pieśni, zwane dziś kolędowaniem, również pochodzi z okresu pogańskiego. Noszono przy tym wyobrażenia maszkar, którymi straszono widzów. To również miało służyć przyszłorocznemu urodzajowi. 
Najstraszniejsza maszkara, turoń, czyli włochate bydle z rogami, czarne i posiadające ogromne zębiska, tańczyło i płatało figle oraz straszyło kobiety oraz dzieci. W końcu turoń padał i wszyscy rzucali się, aby go ocucić. Jednym ze sposobów obudzenia turonia było polanie mu do pyska gorzałki (kto by się nie obudził?!). Maszkara ożywała, a wszyscy cieszyli się, że wraz z nią ożyją pola i lasy.
Organizowano również pochody z gwiazdą :-)

A co jedli nasi przodkowie podczas świąt?
Przede wszystkim należy dokonać podziału słowiańskich rytuałów na domowe i solenne, czyli publiczne. Te pierwsze były odprawiane w kręgu rodzinnym i wiązały się z najbardziej rozpowszechnionymi w tamtych czasach kultem bóstwa domowego.
Dzielono się wszystkim tym co było akurat pod ręką, zależnie od pory roku. Supermarkety były jeszcze w powijakach, podobnie zresztą jak możliwość zamówienia pizzy z dowozem do domu. Jak piszą Hanna i Paweł Lisowie „(...) jedzenie było dla naszych przodków rzeczą niemal najcenniejszą”. Z tego powodu możemy domniemywać, opierając się na badaniach etnograficznych i wykopaliskach, że „spożywcza” część świąt była dla naszych przodków naprawdę istotna.
Kult domowy opierał się najstarszej na świecie zasadzie: coś za coś. Jeśli wydarzyło się coś szczęśliwego, domowemu bóstwu składano ofiarę z pożywienia. Najstarsza gospodyni musiała zabić czarną kurę w pobliżu znajdującego się w domu paleniska. Krew ptaka musiała spłynąć do dołka przy palenisku, a kawałki zwierzęcia, wraz z chlebem i miodem, zanoszono na poddasze domu. Taka ofiara nazywała się stopaanova gozba (gozva – jadło). Jak widać słowiaństwie bóstwa, zwłaszcza te z niskiego kręgu, nie były jakoś specjalnie wybredne.
Wiemy, że ofiary z żywności były składane również w najbardziej prozaicznych sprawach. Najzabawniejsza jest ofiara dla bełtów, czyli złośliwych stworzeń, które miały w zwyczaju napadać na mężczyzn, upijać ich, gubić im drogę do domu (czasami zaganiać ich do łoża sąsiadki), wrzucać w krzaki i usypiać na całą noc! 
Aby je obłaskawić należało przygotować miskę strawy i zostawić ją w kącie domostwa. Bełt, często pod postacią kota, przychodził i spożywał ofiarę. Jeśli tak się stało można było bezpiecznie udać się na spotkanie ze znajomymi, nieważne jak ostro zakrapiane, nie powinno być problemów z powrotem do domu. 
Drugim rodzajem potraw kultowych były te związane z publicznymi obchodami, którym towarzyszyła również odpowiednia liturgia. Dawni Słowianie najczęściej składali w ofierze jagnię lub woła, jak potwierdza Prokop z Cezarei. Bogów obdarowywano również nabiałem, miodem, rybami lub ciastami w kształcie przypominającymi mosty, studnie lub inne budowle, które były bardzo ważne z punktu widzenia życia plemienia lub osady.
Nasi przodkowie mieli bardzo praktyczne podejście do rzeczywistości. Większość ofiar zjadano od razu, jeszcze w trakcie trwania obrzędu. Z wykopalisk wiemy, że w Nowogrodzie podczas ofiary zjedzono tura lub byka, a Saxo Grammaticus po swoim pobycie w Arkonie stwierdził, że był uczestnikiem „uroczystych uczt pod pozorem kultu”. Ta tradycja przetrwała okres pogański i później była znana jako „Boże obiaty”, podczas których zapraszano znajomych, spożywano obfite i wystawne potrawy (zachowując wszelkie proporcje), aby uprosić bożą łaskę.
Wspólne spożywanie rytualnych potraw było ważną częścią obchodów każdego święta, również Szczodrych Godów. Pierwszym z produktów, który pojawiał się na stołach naszych przodków, jest z pewnością kołacz. Jest to rodzaj obrzędowego pieczywa, podawanego podczas wielu świąt i ważnych wydarzeń w życiu człowieka, jak choćby swaćby – czyli słowiańskie wesele. Wypiekano go z mąki pszennej lub żytniej, a jego nazwa pochodzi prawdopodobnie od kolistego kształtu pieczywa. 
Odkryte przez badaczy figury i posągi słowiańskich bogów świadczą o tym jak ważne było pożywienie w obrzędach kultowych naszych przodków. Dla przykładu: posąg z Powiercia pod Kołem trzyma w rękach kulisty przedmiot, który interpretuje się właśnie jako kołacz. Aleksander Gieysztor widzi w tzw. „kamiennych babach”, wyobrażeniach opiekuńczych bóstw z kręgu perunowego, kobiety trzymające w rękach kołacze.
Jeśli mowa o dawnych Słowianiach nie można zapomnieć o miodzie pitnym. Nasi przodkowie, jak to się potocznie mówi, za kołnierz nie wylewali. Świadectwo Ibn Jakuba z Rusi mówi np. o tym, że podczas śwaćby Słowianie pili miód z... wiader.
Sycony miód był święty. Używano go podczas uroczystości i świąt, zapewne również podczas Szczodrych Godów. Przypisywano mu, całkiem słusznie, właściwości lecznicze. Często składano z niego ofiarę bogom, a w Arkonie przepowiadano przyszłość sprawdzając zawartość rogu Swiętowita, w którym znajdował się właśnie miód.
Miód, podobnie jak kołacz, przetrwał okres pogański i pozostał w naszej tradycji do dziś.