.

.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015












Pokaż mi swoje lajki, a powiem ci, kim jesteś .... czyli słów kilka o portalach społecznościowych




„Jak zobaczę twoje  lajki  powiem ci, kim jesteś”, mógłby pewnie powiedzieć jakiś social media ninja. I pewnie to zrobił. Nasze lajki są wyrazem naszej osobowości. Widzialną oznaką naszych gustów i emocji. Czy aby na pewno ? Zgubne może być jednak traktowanie ich zbyt poważnie. Lajkujemy ironicznie. Lajkujemy dla beki. Lajkujemy z grzeczności. Lajkujemy, bo tak wypada. Lajkujemy, bo chcemy być mili. Każdy powód jest dobry, żeby lajknąć. I każda wymówka jest dobra, żeby tego nie zrobić. Wszak mogło nas wtedy nie być na Fejsie, gdy wszechalgorytm zdecydował się nam wyświetlić dany strumień bitów. Mogliśmy być w drugim pokoju. Postępująca wciąż inwigilacja społeczeństwa zapewnia jednak ciągle na tyle dużo anonimowości, że trudno kogokolwiek obwiniać o niezalajkowanie. Prawie każdy/a mógł/mogła nie widzieć naszego komcia. Zły, zły algorytm. Niczyja wina. Trzeba też pamiętać, że każdy lajk jest obnażeniem się użytkownika w przestrzeni, cokolwiek by mówić, publicznej. Nie możemy tego od nikogo wymagać.


Te wszystkie czynniki sprawiają, że budowanie marki na portalu społecznościowym jest paralelne do zdobywania reputacji na dowolnym innym autorytarnym polu społecznym. Istotne założenie: wbrew temu, co by się mogło intuicyjnie wydawać, Facebook nie jest przestrzenią demokratyczną. O ile za ideał demokracji nie uznajemy dżungli, w której rządzą silni, a słabi boją się choćby zamiauczeć, żeby nie zostać zjedzonym. Ta milcząca większość (bo jest to większość, jak sądzę) jest przedmiotem trudnym do opisania, bo uporczywie odmawiającym lajknięcia, czy tym bardziej skomciowania. Co lajkują ci, którzy nie lajkują? Zapewne wkrótce ktoś zrobi takie badania na reprezentatywnej grupie statystycznej. Tymczasem chciałem tylko powiedzieć, że na Facebooku (jak wszędzie) rządzą silni. Ci, którzy bez skrępowania wyrażają swoje opinie czy humory. Bez wstydu dzielą się fotografiami swojej twarzy (z ang. selfies), gustami czy emocjami, które w innych czasach pozostawałyby znane jedynie najbliższym przyjaciołom.

Bo teraz to jest prawdziwe życie ;-)




Tego nie trzeba  sobie wyobrażać, wystarczy się rozejrzeć. 
Dominuje kult dobrego samopoczucia – należy myśleć, że świat jest cool, piękny, szczęśliwy, kolorowy. Jeśli coś go psuje, to właśnie frustraci. To oni podkładają bomby. Dawną nieufność wobec wpływu tego, co przemożne, zastąpił niekwestionowany wymóg adaptacji – które to uświęcone dziś słowo znamionuje tyleż zalecaną obecnie postać podmiotowej dojrzałości, co przewagę, jaką w kształtowaniu umysłów psychologowie zyskali nad filozofami. Więc człowiek dzisiejszy, zwłaszcza młody, gotów jest na największe wyrzeczenia, byle tylko uchodzić za szczęśliwego i „dobrze się bawić”. Za nic w świecie nie chciałby wyglądać na frustrata. Bo też i nie widzi niczego nie wiedzieć jak wielkiego, w imię czego warto być sfrustrowanym. Przeciwnie, presja, pod jaką żyją młodzi ludzie, wymaga ciągłego potwierdzania, że ogólnie są bardzo fajni, które to zadanie wziął na siebie przemysł, mylnie ostatnio brany za kulturę; za jego sprawą model fajności administrowany jest odgórnie z niemal stuprocentową efektywnością. Fajny musi być indywidualistą, i to nawet trochę zbuntowanym, więc atrybuty buntu albo inne dowody na wyjątkowość ich nosiciela produkuje się przemysłowo w milionach egzemplarzy. Mają one użyczać blasku skonformizowanemu życiu i dlatego obiektywnie stają się jego symbolami – grymas belferskiego niesmaku na widok ćwieków w uchu ucznia wyraża sytuację o wiele bardziej dialektyczną, niż to się zwykle sądzi. Przy wtórze niekończącego się mantrowania o tolerancji obawa przed byciem innym przybrała dawną postać dławiącego lęku, że poza gromadą traci się tożsamość. Dlatego też nawet rockandrollowa imitacja dawnych namiętności nosi dziś wszelkie znamiona bezwarunkowej integracji, udanej korporacyjnej imprezy, a zbuntowani poeci noszą się markowo, dyskretnie komunikując o pełnej socjalizacji.


I tyle ……. ;-) 

Niedzielnik :-)
























piątek, 21 sierpnia 2015

Kulturalny upadek ...



Nie da się tego nie zauważyć , zwłaszcza w małych miasteczkach . Tak tak, to kulkturalny upadek a raczej upadek samej kultury. Oczywiście faszerowani jesteśmy informacjami  że  obarczają winą kryzys ekonomiczny , którego w rzeczywistości w naszym kraju nie ma . Ceny są jakie są, ludzie kupują , zyski firm rosną , interes kwitnie .

Więc co się dzieje ? Jak czytam coraz to nowsze wzmianki w prasie o cięciach finansowych, odwołanych spektaklach, wystawach, koncertach, zwolnieniach pracowników instytucji kultury, to coraz mniej zaczynam pojmować o co w tym wszystkim chodzi.  A może to celowy zabieg Wielkiego Brata , abyśmy byli ogłupieni, faszerowani kryptoreklamami , wzorowali się na ogłupiających wpychających odbiorcom chłam i kreującą debilny styl życia programom z ramówek popołudniowych.

Wszędzie widać hołdowanie wzorcom amerykańskim, nie tak dawno  to było wielkie zło - tyle tylko, że nie w sztuce, bo tę mają genialną - płynęło ze Wschodu. Teraz gówno płynie z  Zachodu. Do tego dochodzi straszliwa prostota, amatorszczyzna która ma za zadanie promować …. no właśnie. Może rzeczywiście  komuś zależy, żeby wychować rasę głupoli, bo łatwo będzie nimi  rządzić, a najlepiej zacząć wszystko od reformy szkolnictwa . Jednakowa sztuka,  jednakowa kultura  . Sztuka już nie przez małe „s”, tylko przez jakieś mikroskopijne, podobnie z „k” ! A może to nasza wina ? Chyba po części tak, już Karol Marksa powiedział, że kultura jest taka, jaka jest klasa nadająca ton społeczeństwu. Więc skoro rządzi lud, to nie ma się co dziwić, że kultura upada.  A skoro część z Was poddaje się zabiegom propagowanym przez debilne programy telewizyjne które lansują  pustkę, nicość i bylejakość to lepiej już nie będzie. Przecież świat i nasza cywilizacja musi opierać się na jakichś minimalnych wartościach, nie może to być wyśmiewanie sztucznie afirmowanych celebrytów, albowiem do tego w sumie sprowadza się sama idea tego typu propagandy realizowanej przez stacje komercyjne i publiczne nie wiadomo na czyją rzecz.

W dzisiejszych czasach, przy wpieraniu nam że nie ma pieniędzy na kulturę , możemy również kreować ją sami. Możemy ją tworzyć , realizować swoje pomysły , urzeczywistniać własne coolego . Nie tylko w dużych miastach można stworzyć letnie ambitne kino, założyć stowarzyszenie teatralne itp. mamy równe szanse i to czy kultura upadnie zależy teraz od nas. Że z kultury chleba nie ma, wiadomo było od zawsze, ale bez niej nie można żyć.

Pamiętajmy, że właśnie teraz  Kultura  domaga się głosu w obronie jej niezaprzeczalnej wartości. To jest kultura, która dogorywa – w medialnej ciszy, politycznej krótkowzroczności i w ludzkiej obojętności. Co powstanie na jej zgliszczach?


Kultura nie traci się sama.



czwartek, 20 sierpnia 2015

O kawie słów kilka ...




Kocham kawę, tak  wiem , że nie jestem oryginalny. Lubię pić kawę w trakcie czytania, ale też pisania, oglądania, słuchania, sprzątania  i tak dalej. Bo kawa pasuje do wszystkiego.  

Kawa jest pełna sprzeczności. Bo przecież należy do tych używek, które świetnie komponują się z kieratem pracy. Gdyby było inaczej, pewnie byłaby nielegalna. A tak – pijcie, ile jesteście w stanie! Kofeina usunie oznaki zmęczenia i będzie można popracować dłużej. Dlatego uważam, że najlepiej pić kawę w wersji, której przygotowanie wymaga trochę czasu. Gdy samo w sobie stanowi przerwę, inaczej niż w wypadku szybkiego espresso. Zresztą espresso w tej historii występuje w roli negatywnego bohatera nie tylko ze względu na szybkość przygotowania. „Włoskie” palenie kawy jest na tyle długie, że w istocie staje się bliskie jej spalenia. Wyjątkowy smak ziaren traci na znaczeniu, choć często po prostu ciemne palenie maskuje mizerną jakość mieszanki i tego smaku brak. Dlatego w ostatnich latach w glorii i chwale powraca parzenie kawy, pozwalające na uzyskanie nieosiągalnej dla ekspresu gamy smaków. Oczywiście, parzenie otoczone zestawem małych dziwactw. Ale podobno mężczyźni lubią fetyszyzować swoje używki. A na pewnym etapie życia przestają się tego wstydzić.

Kawę powinno się najpierw zmielić. Ja czasem mielę w tureckim młynku ręcznym, co doprowadza mnie do szału (elektryczny młynek się spalił) z wyjątkiem szybkiej  porannej kawy, bo wtedy na szybko . Przecież poranek to z reguły czas pośpiechu, a atmosfera w domu nie zawsze jest tak radosna, jak podczas rodzinnych śniadań pokazywanych w amerykańskich filmach. Zawsze brakuje czasu – a ja w tym czasie muszę wyskoczyć jeszcze z psiakami na poranny obchód .

Ale zapomnijmy na chwilę o mojej kawie – przyjrzyjmy się kawie w ogóle. 
Kawa, podobnie jak ropa, oliwi tryby kapitalizmu. Jest strategicznym zasobem – to nie przypadek, że w trakcie II wojny światowej Amerykanie zakontraktowali na trzy lata do przodu całe brazylijskie zbiory. A równocześnie kawa jest też doskonałym przykładem kapitalistycznego wyzysku: po wojnie ceny kawy zaczęły spadać, szybko kierując brazylijską ekonomię na skraj przepaści. Dlatego gdy w roku 1954 prezydent Getulio Vargas pisał list do narodu, pisał w nim o niemożliwym do zahamowania spadku cen i nieuchronnym kawowym krachu. Miał świadomość, że zachwieje on gospodarką jego kraju tak bardzo, że prawdopodobnie wkrótce nastąpi przewrót i ktoś przystawi mu do głowy lufę pistoletu. Postanowił uprzedzić fakty i strzelił sobie w głowę sam. Dziesięć lat przed śmiercią założył fundację, która do dziś działa w Rio de Janeiro. Zajmuje się edukacją i prowadzeniem badań naukowych.

Ale miało być o kawie. Choć skoro już zacząłem – jeszcze chwilę o wyzysku.
Historia kawy to historia cierpienia – przynajmniej od momentu, w którym pojawiają się w niej ludzie z naszego kręgu kulturowego. Wcześniej było bardziej sielankowo – pierwszymi konsumentkami owoców kawy miały być etiopskie kozy, później ich pasterze (choć legenda funkcjonuje w różnych wersjach – między innymi z ptakami i obserwującym je mędrcem). Prawdopodobnie Etiopczycy zaczęli od jedzenia owoców, później zaczęli zalewać je wrzątkiem (wiele wskazuje, że palenie ziaren to późniejszy wynalazek – a herbata z łupin owoców kawy wraca dziś jako cascara, spróbujcie, choć ostrożnie, dawka kofeiny jest naprawdę duża). Stymulujące właściwości napoju sprawiły, że trafił do sąsiedniego Jemenu, gdzie podczas modlitw korzystać mieli z niego członkowie lokalnych bractw sufickich. Stamtąd kawa rozlała się na cały świat arabski. I dalej – do chrześcijańskiej Europy. Mamy tu zresztą polski akcent, bo w popularyzacji kawy na Starym Kontynencie pomógł Jerzy Franciszek Kulczycki – ten od bitwy pod Wiedniem (oczywiście kawa była znana w Europie już wcześniej, papież Klemens VIII miał ją nawet „ochrzcić” jako napój importowany od innowierców w roku 1600). Mniejsza z tym – ważne, że w Europie kawa nie bardzo chciała rosnąć. Świetnie za to radziła sobie w koloniach i bez trudu znajdziecie mnóstwo romantycznych historii o tym, kto od kogo wykradał i kto komu ofiarował sadzonki, by można było zakładać plantacje w różnych miejscach, od Ameryki Południowej, przez Karaiby, po Azję Południowo-Wschodnią. Mniej romantyczna część zaczynała się w momencie, gdy sadzonki trafiały do gleby i trzeba było je pielęgnować. A później: zebrać owoce i wydobyć z nich ziarna. Jedno i drugie jest czaso- i pracochłonne, dlatego historia masowej uprawy kawy to także historia niewolnictwa (a przy okazji: karczowania lasu deszczowego i wyjaławiania gleby). Co smutniejsze, do dziś niewiele się zmieniło – znaczna część osób pracujących na plantacjach kawy dziś jest de facto niewolnikami. Niskie ceny ziaren wpędzają plantatorów i ich pracowników w spiralę zadłużenia, a długi dziedziczą ich dzieci. Bo kawa jest tania – z kwoty, jaką płacicie za nią w kawiarni, do ludzi, którzy dostarczyli ziarna, a więc wykonali największą część pracy, trafia około 1 procent ceny.
Prawdopodobnie z uprawy kawy utrzymuje się na świecie ponad 20 milionów osób (to szacunkowa liczba obejmująca farmerów i ich rodziny). Geografia jej produkcji i konsumpcji idealnie oddziela Globalną Północ od Globalnego Południa. Dlatego bądźcie wyrozumiali dla kawowego snobizmu – nowych metod parzenia i obsesyjnego zwracania uwagi na jakość ziaren. Jasne, że  bywa pretensjonalnie .
Koniec końców jednak – nie oszukujmy się – nie chodzi o zbawianie świata. Kluczowa jest przerwa na dobrą kawę. Bo przecież europejska historia kawy ma też tę jaśniejszą stronę. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że w epoce Oświecenia kawiarnie były kluczowymi ośrodkami intelektualnymi, politycznymi i biznesowymi. Były relatywnie egalitarne i tanie – w Anglii za wejście płaciło się pensa, by później pić kawę, rozmawiać z innymi gośćmi i do woli korzystać z prasy. Chyba stąd do kawiarni przylgnęło określenie „Penny University”. I taki sposób ich funkcjonowania na stałe wpisał się w naszą kulturę – w dodatku próbuje się go dziś, na fali nowego zainteresowania kawą jako czymś więcej niż ładunkiem kofeiny, reaktywować w sposób wierny oryginałowi. Jedna ze znanych londyńskich palarni uruchomiła trzy lata temu tymczasowy „brew bar” pod szyldem „Penny University” właśnie. Podawano tam wykwintną kawę, ale w lokalu nie było ekspresu. Nie było też mleka ani cukru – tylko parzona kawa. Kawa i czekolada. Zamiast papierosów. Jeśli ktoś nie pali, to idealne połączenie.

Książki = kultura , ich nadmiar szkodzi …… oczywiście to żart . Rozważania przy okazji łapania się na tym , że nie mam już zbyt dużo miejsca na książki .
Kto to właściwie wymyślił, że książki mają szczególną wartość, że książek – jak chleba – się nie wyrzuca? W jednym z odcinków telewizyjnego przerywnika kulturalnego „Sztuka czytania. Pokaż książki” Paweł Dunin-Wąsowicz, pisarz i wydawca, przyłapany we wnętrzu swego zarośniętego książkami M-3, bezradnie rozkłada ręce: „To nie jest mój własny pogląd, że książka jest ważna, to jest coś, z czym wyrosłem... Dla mnie książki były jak dla innych jajka, ser...”. Być może nasze pokolenie jest pierwszym i ostatnim tak skutecznie, bo bezrefleksyjnie skażonym słabością do książek. W coraz bardziej odległych czasach PRL-u książka, niekoniecznie literatura, ale właśnie książka jako przedmiot, była jednym z podstawowych towarów. „Książki są najlepszym przyjacielem człowieka” – do znudzenia powtarzany slogan siał spustoszenie. Zaś z niedoboru innych atrakcji i ograniczonych możliwości lokaty kapitału książka zyskiwała również szczególną wartość materialną , ech kiedy to było ….
Teraz, my pokolenie  PRL czy ludzie vintage wciąż żyjemy w tym śnie, ale choćby krótka wizyta na allegro – największej i najlepiej zaopatrzonej obecnie polskiej księgarni – wystarczy, by zrozumieć dobitnie sens teorii rzeczywistości równoległych. Tu stare książki są – jak w sklepie z ubraniami – tańsze niż nowe. PRL-owskie wydania XX-wiecznych polskich klasyków kosztują po parę złotych, a niegdysiejsze pozycje kultowe i bestsellery, królujące na bazarach i w sprzedaży stolikowej, więdną wywieszone z natrętną adnotacją „Kup teraz!”. Szok? Mała apokalipsa? Tak, w zestawie z „Kompleksem polskim” za jedyne 9,90 pln J

Można też powiedzieć, że wreszcie rzeczy przybrały właściwą sobie miarę – drukowane w dziesiątkach tysięcy nakładu książki naukowe i ambitna literatura – to się nie mogło udać. W zeszłym roku warszawska Fundacja Archeologia Fotografii opublikowała misternie przygotowaną reedycję albumu fotograficznego Zofii Rydet „Mały człowiek”. Książka ta została opublikowana przez wydawnictwo Arkady w 1965 roku w nakładzie 8750 egzemplarzy. Wydanie współczesne – będące próbą przypomnienia i reewaluacji tej świetnej publikacji – wydrukowano w ilości 1200 sztuk. Nie wątpię, że za jakiś czas współcześnie wydawane książki będą na rynku antykwarycznym znacznie droższe i trudniej dostępne niż te z czasów PRL.
Drobiazg to w obliczu prawdziwych, ludzkich dramatów. „W dzisiejszym życiu to właściwie żadna wiedza nie wydaje się przydatna. Mam wrażenie, że z dnia na dzień przydatność wiedzy w świecie zanika” – społeczeństwo głupieje , coraz bardziej bardziej, z dnia na dzień a biblioteki zostaną przeniesione na zapomniany dworzec …..