.
poniedziałek, 31 sierpnia 2015
poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Pokaż mi swoje lajki, a powiem ci, kim jesteś .... czyli słów kilka o portalach społecznościowych
„Jak zobaczę twoje lajki powiem ci, kim jesteś”,
mógłby pewnie powiedzieć jakiś social media ninja. I pewnie to zrobił. Nasze
lajki są wyrazem naszej osobowości. Widzialną oznaką naszych gustów i emocji. Czy aby na pewno ? Zgubne może być jednak traktowanie ich zbyt poważnie. Lajkujemy ironicznie.
Lajkujemy dla beki. Lajkujemy z grzeczności. Lajkujemy, bo tak wypada.
Lajkujemy, bo chcemy być mili. Każdy powód jest dobry, żeby lajknąć. I każda
wymówka jest dobra, żeby tego nie zrobić. Wszak mogło nas wtedy nie być na
Fejsie, gdy wszechalgorytm zdecydował się nam wyświetlić dany strumień bitów.
Mogliśmy być w drugim pokoju. Postępująca wciąż inwigilacja społeczeństwa
zapewnia jednak ciągle na tyle dużo anonimowości, że trudno kogokolwiek
obwiniać o niezalajkowanie. Prawie każdy/a mógł/mogła nie widzieć naszego
komcia. Zły, zły algorytm. Niczyja wina. Trzeba też pamiętać, że każdy lajk
jest obnażeniem się użytkownika w przestrzeni, cokolwiek by mówić, publicznej.
Nie możemy tego od nikogo wymagać.
Te wszystkie czynniki sprawiają, że budowanie marki
na portalu społecznościowym jest paralelne do zdobywania reputacji na dowolnym
innym autorytarnym polu społecznym. Istotne założenie: wbrew temu, co by się
mogło intuicyjnie wydawać, Facebook nie jest przestrzenią demokratyczną. O ile za
ideał demokracji nie uznajemy dżungli, w której rządzą silni, a słabi boją się
choćby zamiauczeć, żeby nie zostać zjedzonym. Ta milcząca większość (bo jest to
większość, jak sądzę) jest przedmiotem trudnym do opisania, bo uporczywie
odmawiającym lajknięcia, czy tym bardziej skomciowania. Co lajkują ci, którzy
nie lajkują? Zapewne wkrótce ktoś zrobi takie badania na reprezentatywnej
grupie statystycznej. Tymczasem chciałem tylko powiedzieć, że na Facebooku (jak
wszędzie) rządzą silni. Ci, którzy bez skrępowania wyrażają swoje opinie czy
humory. Bez wstydu dzielą się fotografiami swojej twarzy (z ang. selfies),
gustami czy emocjami, które w innych czasach pozostawałyby znane jedynie
najbliższym przyjaciołom.
Bo teraz to jest prawdziwe życie ;-)
Tego nie
trzeba sobie wyobrażać, wystarczy się
rozejrzeć.
Dominuje kult dobrego samopoczucia – należy myśleć, że świat jest
cool, piękny, szczęśliwy, kolorowy. Jeśli coś go psuje, to właśnie frustraci.
To oni podkładają bomby. Dawną nieufność wobec wpływu tego, co przemożne,
zastąpił niekwestionowany wymóg adaptacji – które to uświęcone dziś słowo
znamionuje tyleż zalecaną obecnie postać podmiotowej dojrzałości, co przewagę,
jaką w kształtowaniu umysłów psychologowie zyskali nad filozofami. Więc
człowiek dzisiejszy, zwłaszcza młody, gotów jest na największe wyrzeczenia,
byle tylko uchodzić za szczęśliwego i „dobrze się bawić”. Za nic w świecie nie
chciałby wyglądać na frustrata. Bo też i nie widzi niczego nie wiedzieć jak
wielkiego, w imię czego warto być sfrustrowanym. Przeciwnie, presja, pod jaką
żyją młodzi ludzie, wymaga ciągłego potwierdzania, że ogólnie są bardzo fajni,
które to zadanie wziął na siebie przemysł, mylnie ostatnio brany za kulturę; za
jego sprawą model fajności administrowany jest odgórnie z niemal stuprocentową
efektywnością. Fajny musi być indywidualistą, i to nawet trochę zbuntowanym,
więc atrybuty buntu albo inne dowody na wyjątkowość ich nosiciela produkuje się
przemysłowo w milionach egzemplarzy. Mają one użyczać blasku skonformizowanemu
życiu i dlatego obiektywnie stają się jego symbolami – grymas belferskiego
niesmaku na widok ćwieków w uchu ucznia wyraża sytuację o wiele bardziej
dialektyczną, niż to się zwykle sądzi. Przy wtórze niekończącego się
mantrowania o tolerancji obawa przed byciem innym przybrała dawną postać
dławiącego lęku, że poza gromadą traci się tożsamość. Dlatego też nawet
rockandrollowa imitacja dawnych namiętności nosi dziś wszelkie znamiona
bezwarunkowej integracji, udanej korporacyjnej imprezy, a zbuntowani poeci noszą
się markowo, dyskretnie komunikując o pełnej socjalizacji.
I tyle ……. ;-)
piątek, 21 sierpnia 2015
Kulturalny upadek ...
Nie da się tego nie zauważyć , zwłaszcza w małych
miasteczkach . Tak tak, to kulkturalny upadek a raczej upadek samej kultury.
Oczywiście faszerowani jesteśmy informacjami
że obarczają winą kryzys
ekonomiczny , którego w rzeczywistości w naszym kraju nie ma . Ceny są jakie
są, ludzie kupują , zyski firm rosną , interes kwitnie .
Więc co się dzieje ? Jak czytam coraz to nowsze
wzmianki w prasie o cięciach finansowych, odwołanych spektaklach, wystawach,
koncertach, zwolnieniach pracowników instytucji kultury, to coraz mniej
zaczynam pojmować o co w tym wszystkim chodzi.
A może to celowy zabieg Wielkiego Brata , abyśmy byli ogłupieni,
faszerowani kryptoreklamami , wzorowali się na ogłupiających wpychających
odbiorcom chłam i kreującą debilny styl życia programom z ramówek
popołudniowych.
Wszędzie widać hołdowanie wzorcom amerykańskim, nie
tak dawno to było wielkie zło - tyle
tylko, że nie w sztuce, bo tę mają genialną - płynęło ze Wschodu. Teraz gówno płynie
z Zachodu. Do tego dochodzi straszliwa prostota,
amatorszczyzna która ma za zadanie promować …. no właśnie. Może rzeczywiście komuś zależy, żeby wychować rasę głupoli, bo
łatwo będzie nimi rządzić, a najlepiej zacząć
wszystko od reformy szkolnictwa . Jednakowa sztuka, jednakowa kultura . Sztuka już nie przez małe „s”, tylko przez
jakieś mikroskopijne, podobnie z „k” ! A może to nasza wina ? Chyba po części
tak, już Karol Marksa powiedział, że kultura jest taka, jaka jest klasa
nadająca ton społeczeństwu. Więc skoro rządzi lud, to nie ma się co dziwić, że
kultura upada. A skoro część z Was
poddaje się zabiegom propagowanym przez debilne programy telewizyjne które lansują
pustkę, nicość i bylejakość to lepiej
już nie będzie. Przecież świat i nasza cywilizacja musi opierać się na jakichś
minimalnych wartościach, nie może to być wyśmiewanie sztucznie afirmowanych
celebrytów, albowiem do tego w sumie sprowadza się sama idea tego typu
propagandy realizowanej przez stacje komercyjne i publiczne nie wiadomo na
czyją rzecz.
W dzisiejszych czasach, przy wpieraniu nam że nie ma
pieniędzy na kulturę , możemy również kreować ją sami. Możemy ją tworzyć ,
realizować swoje pomysły , urzeczywistniać własne coolego . Nie tylko w dużych
miastach można stworzyć letnie ambitne kino, założyć stowarzyszenie teatralne itp.
mamy równe szanse i to czy kultura upadnie zależy teraz od nas. Że z kultury
chleba nie ma, wiadomo było od zawsze, ale bez niej nie można żyć.
Pamiętajmy, że właśnie teraz Kultura domaga się głosu w obronie jej
niezaprzeczalnej wartości. To jest kultura, która dogorywa – w medialnej ciszy,
politycznej krótkowzroczności i w ludzkiej obojętności. Co powstanie na jej
zgliszczach?
Kultura nie traci się sama.
czwartek, 20 sierpnia 2015
O kawie słów kilka ...
Kocham kawę, tak wiem , że nie jestem oryginalny.
Lubię pić kawę w trakcie czytania, ale też pisania, oglądania, słuchania,
sprzątania i tak dalej. Bo kawa pasuje
do wszystkiego.
Kawa jest pełna sprzeczności. Bo przecież należy do
tych używek, które świetnie komponują się z kieratem pracy. Gdyby było inaczej,
pewnie byłaby nielegalna. A tak – pijcie, ile jesteście w stanie! Kofeina
usunie oznaki zmęczenia i będzie można popracować dłużej. Dlatego uważam, że
najlepiej pić kawę w wersji, której przygotowanie wymaga trochę czasu. Gdy samo
w sobie stanowi przerwę, inaczej niż w wypadku szybkiego espresso. Zresztą
espresso w tej historii występuje w roli negatywnego bohatera nie tylko ze
względu na szybkość przygotowania. „Włoskie” palenie kawy jest na tyle długie,
że w istocie staje się bliskie jej spalenia. Wyjątkowy smak ziaren traci na
znaczeniu, choć często po prostu ciemne palenie maskuje mizerną jakość
mieszanki i tego smaku brak. Dlatego w ostatnich latach w glorii i chwale
powraca parzenie kawy, pozwalające na uzyskanie nieosiągalnej dla ekspresu gamy
smaków. Oczywiście, parzenie otoczone zestawem małych dziwactw. Ale podobno
mężczyźni lubią fetyszyzować swoje używki. A na pewnym etapie życia przestają
się tego wstydzić.
Kawę powinno się najpierw zmielić. Ja czasem mielę w
tureckim młynku ręcznym, co doprowadza mnie do szału (elektryczny młynek się
spalił) z wyjątkiem szybkiej porannej
kawy, bo wtedy na szybko . Przecież poranek to z reguły czas pośpiechu, a
atmosfera w domu nie zawsze jest tak radosna, jak podczas rodzinnych śniadań
pokazywanych w amerykańskich filmach. Zawsze brakuje czasu – a ja w tym czasie muszę
wyskoczyć jeszcze z psiakami na poranny obchód .
Ale zapomnijmy na chwilę o mojej kawie – przyjrzyjmy
się kawie w ogóle.
Kawa, podobnie jak ropa, oliwi tryby kapitalizmu. Jest
strategicznym zasobem – to nie przypadek, że w trakcie II wojny światowej
Amerykanie zakontraktowali na trzy lata do przodu całe brazylijskie zbiory. A
równocześnie kawa jest też doskonałym przykładem kapitalistycznego wyzysku: po
wojnie ceny kawy zaczęły spadać, szybko kierując brazylijską ekonomię na skraj
przepaści. Dlatego gdy w roku 1954 prezydent Getulio Vargas pisał list do
narodu, pisał w nim o niemożliwym do zahamowania spadku cen i nieuchronnym
kawowym krachu. Miał świadomość, że zachwieje on gospodarką jego kraju tak
bardzo, że prawdopodobnie wkrótce nastąpi przewrót i ktoś przystawi mu do głowy
lufę pistoletu. Postanowił uprzedzić fakty i strzelił sobie w głowę sam.
Dziesięć lat przed śmiercią założył fundację, która do dziś działa w Rio de
Janeiro. Zajmuje się edukacją i prowadzeniem badań naukowych.
Ale miało być o kawie. Choć skoro już zacząłem –
jeszcze chwilę o wyzysku.
Historia kawy to historia cierpienia – przynajmniej
od momentu, w którym pojawiają się w niej ludzie z naszego kręgu kulturowego.
Wcześniej było bardziej sielankowo – pierwszymi konsumentkami owoców kawy miały
być etiopskie kozy, później ich pasterze (choć legenda funkcjonuje w różnych
wersjach – między innymi z ptakami i obserwującym je mędrcem). Prawdopodobnie
Etiopczycy zaczęli od jedzenia owoców, później zaczęli zalewać je wrzątkiem
(wiele wskazuje, że palenie ziaren to późniejszy wynalazek – a herbata z łupin
owoców kawy wraca dziś jako cascara, spróbujcie, choć ostrożnie, dawka kofeiny
jest naprawdę duża). Stymulujące właściwości napoju sprawiły, że trafił do
sąsiedniego Jemenu, gdzie podczas modlitw korzystać mieli z niego członkowie
lokalnych bractw sufickich. Stamtąd kawa rozlała się na cały świat arabski. I
dalej – do chrześcijańskiej Europy. Mamy tu zresztą polski akcent, bo w
popularyzacji kawy na Starym Kontynencie pomógł Jerzy Franciszek Kulczycki –
ten od bitwy pod Wiedniem (oczywiście kawa była znana w Europie już wcześniej,
papież Klemens VIII miał ją nawet „ochrzcić” jako napój importowany od
innowierców w roku 1600). Mniejsza z tym – ważne, że w Europie kawa nie bardzo
chciała rosnąć. Świetnie za to radziła sobie w koloniach i bez trudu
znajdziecie mnóstwo romantycznych historii o tym, kto od kogo wykradał i kto
komu ofiarował sadzonki, by można było zakładać plantacje w różnych miejscach,
od Ameryki Południowej, przez Karaiby, po Azję Południowo-Wschodnią. Mniej
romantyczna część zaczynała się w momencie, gdy sadzonki trafiały do gleby i
trzeba było je pielęgnować. A później: zebrać owoce i wydobyć z nich ziarna.
Jedno i drugie jest czaso- i pracochłonne, dlatego historia masowej uprawy kawy
to także historia niewolnictwa (a przy okazji: karczowania lasu deszczowego i
wyjaławiania gleby). Co smutniejsze, do dziś niewiele się zmieniło – znaczna
część osób pracujących na plantacjach kawy dziś jest de facto niewolnikami.
Niskie ceny ziaren wpędzają plantatorów i ich pracowników w spiralę zadłużenia,
a długi dziedziczą ich dzieci. Bo kawa jest tania – z kwoty, jaką płacicie za
nią w kawiarni, do ludzi, którzy dostarczyli ziarna, a więc wykonali największą
część pracy, trafia około 1 procent ceny.
Prawdopodobnie z uprawy kawy utrzymuje się na
świecie ponad 20 milionów osób (to szacunkowa liczba obejmująca farmerów i ich
rodziny). Geografia jej produkcji i konsumpcji idealnie oddziela Globalną
Północ od Globalnego Południa. Dlatego bądźcie wyrozumiali dla kawowego
snobizmu – nowych metod parzenia i obsesyjnego zwracania uwagi na jakość
ziaren. Jasne, że bywa pretensjonalnie .
Koniec końców jednak – nie oszukujmy się – nie
chodzi o zbawianie świata. Kluczowa jest przerwa na dobrą kawę. Bo przecież
europejska historia kawy ma też tę jaśniejszą stronę. Nie ma przesady w
stwierdzeniu, że w epoce Oświecenia kawiarnie były kluczowymi ośrodkami
intelektualnymi, politycznymi i biznesowymi. Były relatywnie egalitarne i tanie
– w Anglii za wejście płaciło się pensa, by później pić kawę, rozmawiać z
innymi gośćmi i do woli korzystać z prasy. Chyba stąd do kawiarni przylgnęło
określenie „Penny University”. I taki sposób ich funkcjonowania na stałe wpisał
się w naszą kulturę – w dodatku próbuje się go dziś, na fali nowego
zainteresowania kawą jako czymś więcej niż ładunkiem kofeiny, reaktywować w
sposób wierny oryginałowi. Jedna ze znanych londyńskich palarni uruchomiła trzy
lata temu tymczasowy „brew bar” pod szyldem „Penny University” właśnie.
Podawano tam wykwintną kawę, ale w lokalu nie było ekspresu. Nie było też mleka
ani cukru – tylko parzona kawa. Kawa i czekolada. Zamiast papierosów. Jeśli
ktoś nie pali, to idealne połączenie.
Książki = kultura , ich nadmiar szkodzi …… oczywiście
to żart . Rozważania przy okazji łapania się na tym , że nie mam już zbyt dużo
miejsca na książki .
Kto to właściwie wymyślił, że książki mają
szczególną wartość, że książek – jak chleba – się nie wyrzuca? W jednym z odcinków
telewizyjnego przerywnika kulturalnego „Sztuka czytania. Pokaż książki” Paweł
Dunin-Wąsowicz, pisarz i wydawca, przyłapany we wnętrzu swego zarośniętego
książkami M-3, bezradnie rozkłada ręce: „To nie jest mój własny pogląd, że
książka jest ważna, to jest coś, z czym wyrosłem... Dla mnie książki były jak
dla innych jajka, ser...”. Być może nasze pokolenie jest pierwszym i ostatnim
tak skutecznie, bo bezrefleksyjnie skażonym słabością do książek. W coraz
bardziej odległych czasach PRL-u książka, niekoniecznie literatura, ale właśnie
książka jako przedmiot, była jednym z podstawowych towarów. „Książki są
najlepszym przyjacielem człowieka” – do znudzenia powtarzany slogan siał
spustoszenie. Zaś z niedoboru innych atrakcji i ograniczonych możliwości lokaty
kapitału książka zyskiwała również szczególną wartość materialną , ech kiedy to
było ….
Teraz, my pokolenie PRL czy ludzie vintage wciąż żyjemy w tym
śnie, ale choćby krótka wizyta na allegro – największej i najlepiej
zaopatrzonej obecnie polskiej księgarni – wystarczy, by zrozumieć dobitnie sens
teorii rzeczywistości równoległych. Tu stare książki są – jak w sklepie z
ubraniami – tańsze niż nowe. PRL-owskie wydania XX-wiecznych polskich klasyków
kosztują po parę złotych, a niegdysiejsze pozycje kultowe i bestsellery,
królujące na bazarach i w sprzedaży stolikowej, więdną wywieszone z natrętną
adnotacją „Kup teraz!”. Szok? Mała apokalipsa? Tak, w zestawie z „Kompleksem
polskim” za jedyne 9,90 pln J
Można też powiedzieć, że wreszcie rzeczy przybrały
właściwą sobie miarę – drukowane w dziesiątkach tysięcy nakładu książki naukowe
i ambitna literatura – to się nie mogło udać. W zeszłym roku warszawska
Fundacja Archeologia Fotografii opublikowała misternie przygotowaną reedycję
albumu fotograficznego Zofii Rydet „Mały człowiek”. Książka ta została
opublikowana przez wydawnictwo Arkady w 1965 roku w nakładzie 8750 egzemplarzy.
Wydanie współczesne – będące próbą przypomnienia i reewaluacji tej świetnej
publikacji – wydrukowano w ilości 1200 sztuk. Nie wątpię, że za jakiś czas
współcześnie wydawane książki będą na rynku antykwarycznym znacznie droższe i
trudniej dostępne niż te z czasów PRL.
Drobiazg to w obliczu prawdziwych, ludzkich
dramatów. „W dzisiejszym życiu to właściwie żadna wiedza nie wydaje się
przydatna. Mam wrażenie, że z dnia na dzień przydatność wiedzy w świecie
zanika” – społeczeństwo głupieje , coraz bardziej bardziej, z dnia na dzień a
biblioteki zostaną przeniesione na zapomniany dworzec …..
Subskrybuj:
Posty (Atom)