.

.

wtorek, 29 kwietnia 2014



Kariera lub dzieci ...


Każdego roku przychodzi na świat mniej dzieci. Mniej dzieci, to mniej miłości wśród ludzi. Spadek dzietności w Polsce przez wielu upatrywany jest w złej polityce prorodzinnej prowadzonej przez polityków. Chętnie robią sobie z nimi zdjęcia i pokazują się w telewizji. Jednak patrząc na kierunek rozwiązania tego problemu wydaje się, że dzieci są jedynie ciężarem.
Nie można jednak całą winą za ten stan rzeczy obarczyć polityków. To też kwestia społeczna i wszystkich Polaków, którzy pozbawili się potrzeby posiadania pełnej rodziny. Dziecko w dzisiejszych czasach traktowane jest jako przeszkoda w drodze na szczyt kariery. Ciągła gonitwa za materialnością, komercjalizuje również miłość. Szybką i bezproblemową, w której nie ma czasu na prawdziwe uczucie, którego dowodem są narodziny dziecka. 


Trzeba to powiedzieć. Utrzymanie dziecka, to wydatek niemały. Jednak takie spojrzenie sprawia, że wielu ludzi wykształconych i zamożnych nie decyduje się na potomstwo. Ci, którzy podjęli się poczęcia swojego dziecka, po pierwszym rezygnują z drugiego. Z dumą stwierdzają, że swoje zrobili. Patrzą tym samym jedynie na swój komfort i wygodę zapominając, że każdy z nas powinien mieć kogoś obok. Kimś takim dla dziecka są nie tylko rodzice, ale również rodzeństwo. 


Obecne pokolenie obawia się brania na siebie odpowiedzialności za przyszłość dziecka zakładając, że nie zapewni im wystarczającej przyszłości. Bierze się to z przekonania, że dziecko musi mieć wszystko, co przynosi dzisiejszy świat, bo inaczej już na starcie będzie gorsze od innych. To prowadzi ludzi w złym kierunku, który przybiera obraz materialnego społeczeństwa. Skupia się ono na wartości finansowej, a nie emocjonalnej, która jest najważniejsza w tworzeniu przyszłości dziecka. Zapomina się dziś o miłości, tłumacząc swój brak odwagi, sprawami materialnymi. 


Młodzi ludzie doceniają swoje wolne życie i nie chcą go stracić na rzecz nieprzespanych nocy, wydawanych pieniędzy na akcesoria związane z wyprawką czy pielęgnacją dziecka. Wybierają przyjemności, które czekają na nich właśnie teraz, a na dziecko decydują się bardzo późno albo wcale. Słuchają rodziców, którzy opowiadają, jak to trudno dziś wychować dziecko. Narzekają na państwo i trudności finansowe, a także na czas, jaki tracą poświęcając się dbałości o dziecko. 


Brakuje w naszym kraju edukacji związanej z decyzją o stworzeniu rodziny, w której główną wartością jest dziecko. Trzeba uświadomić młodym ludziom, że dzieci to nie tylko koszt. To także wielka radość i miłość w czystej postaci, która umocni ich więzi rodzinne. Wszelkie wydatki można zredukować, korzystając z doświadczeń innych rodziców, którzy doskonale wiedzą, że wiele rzeczy kupuje się zupełnie nie potrzebnie. 


Przyglądając się rodzinom zauważa się, że najwięcej dzieci przychodzi na świat w rodzinach, które nie mają wcale najwięcej. Wśród nich jest przekonanie, że nie ma większej wartości niż rodzina, w której są dzieci. To one stały się dla nich siłą i wsparciem w latach starości. Tam wygrywa miłość i wzięcie pełnej odpowiedzialności. Poświęcają swoje przyjemności dla celu, który sprawił, że oni sami znaleźli się na tym świecie.
Ten niepokojący trend w rezultacie jest na rękę politykom. Ich decyzje przekładają się wprost na społeczeństwo, które przyjmuje je, jako usprawiedliwienie swojego postępowania. Często nawet nie mają świadomości istniejących ułatwień i udogodnień dla rodziców, bo powtarzają za niezadowolonym tłumem ludzi, że państwo nic nie robi. A co miałby zrobić, żeby to się zmieniło? Jeśli to zrobi, czy nie będziemy chcieli czegoś więcej? Gdzie jest kres zrzucania winy na innych i tłumaczenia samych siebie.




Dzieci nie mogą być ciężarem narodu. Nie powinny stawać się trudnością w budowaniu naszej przyszłości. Nawet, kiedy jest trudno, najważniejsza musi być miłość. Wzięcie odpowiedzialności i podjęcie wyzwania do jakiego przecież zostaliśmy powołani. To nasza powinność. My jesteśmy szczęśliwi mamy Ich dwoje J

niedziela, 27 kwietnia 2014

Praca nad ....

Praca nad ……… szczęściem.

Kto ma więcej  wprawy w załamywaniu rąk, niż w zakasywaniu rękawów? Przyznać się.
Słowo „praca’ występujące w jednym zdaniu ze słowem „szczęście” raczej nie wzbudza sympatii. Dzieje się wręcz przeciwnie – ciarki pojawiające się plecach, raczej nie są objawem chęci podjęcia wyzwania, lecz pewnego rodzaju alergii. Przecież jedno wyklucza drugie. No bo jak to, żeby nad szczęściem trzeba było pracować?

                        Chyba nikt nie zaprzeczy, że ludzie nie są szczęśliwi z własnego powodu i co gorsza, na własne życzenie. Choć chyba bardziej z powodu braku życzeń składanych samemu sobie. Wykonują te swoje rutynowe zadania, które muszą zrobić bo kasa, bo ktoś coś znowu chce, bo takie zakichane życie jest. Nastawienie przy tym jest iście żałosne – roszczeniowa poza w oczekiwaniu na cud. Jeśli tylko coś nie wychodzi, zaraz znajduje się winny, któremu makaron oskarżeń na uszy za całe nasze zło. (Autopsja) A jeżeli właściciel tych uszu jest choć trochę empatyczny, to trzeba skrępować naiwniaka tą całą osobistą frustracją i wprowadzić w poczucie winy za nasz własny los. Oj, jak zły nastrój wirusowe ma możliwości. Jedno takie ponure kichnięcie osoby leniwej na szczęście, a już cała gromada popada w marazm i poczucie beznadziejności. Że też nikt rozwiązań nie lubi szukać. No tak, to byłaby praca. Mamy impas. Z jednej strony problem, z drugiej jego rozwiązanie, tylko ta słoma pali się tak krótko. Najwięcej jest wyznawców polityki niewidzialnej ręki losu. Nie ma to jak skomleć w stronie biernej, np. o pechu, który się tak mocno trzyma, szczególnie lewej nogi o poranku w sypialni . Można by rzec, takim po imieniu, że to iście ofiary losu są. Ale tylko spróbuj użyć tego epitetu, a dowiesz się jak mocno potrafi się jeden z drugim zaangażować, choćby w obrażanie Cię za to, że stwierdziłeś fakt. Wtedy praca pali się ogniem całych zasobów gazowych Federacji Rosyjskiej ( Mówią że już nie długo). Pomysłów na dopieczenie bliźniemu nie zabraknie, a i inicjatywa jest. Cywilizacja ludzi leniwych woli bardziej poprawne stwierdzenie, że  szczęście jak zwykle kogoś ominęło, że czepka zabrakło. Tak, szczęście miało własną wolę i nie chciało mieć z tą osobą nic wspólnego, a do tego zezowate jest i trafić nie może. Przy tym wszystkim nader rzuca się w oczy nieumiejętność radzenia sobie ze szczęściem, szczególnie osób trzecich. Prędzej świnie zaczną latać, zanim mu pogratuluję. Taki syndrom umniejszania szczęścia dotyczy także szczęścia własnego. Bo któż czasem nie powie -to był fuks, nie ma się czym chwalić etc. Tego i innego typu frazesy celowo dewaluujące pozytywne odczucia mają tylko jedno zadanie – danie publicznego świadectwa swojego braku szczęścia. No bo przecież jak się ktoś dowie, że bliźni żyje sobie jak pączek w maśle, to nie tylko to masło, ale i nadzienie mu ukradnie. I tak, po dniu pełnym sukcesów, na spotkaniu przy piwku, lepiej opowiedzieć o korkach, bo przynajmniej następnego dnia z rana będzie sam kac, bez czkawki (!)

Każdy wie, że trening czyni mistrza, jednak jak zostać mistrzem szczęścia, gdy nie ma społecznego przyzwolenia na jego trening. W przestrzeni publicznej, tego rodzaju dyscyplina jest równie odrażająca jak ekshibicjonizm i grozi separacją towarzyską. Rozwiązania są dwa. Pierwsze, choć to w zasadzie nie jest rozwiązanie, dedykowane jest leniwym - to załamać ręce i czekać, choć doprawdy nie wiem na co. Drugie i jedyne, to zakasać rękawy i do roboty. Styl dowolny, cel – szczęście. A gdy zostanie się mistrzem, uczyć innych, bo jak powiedział A.Balling „Radość jest jak kamień rzucony do wody – zatacza coraz większe kręgi”. Tylko ktoś musi rzucić ten pierwszy kamień i nie mam na myśli tego biblijnego. Tak więc pracujmy, pracujmy i jeszcze raz pracujmy J . Bo szczęście równa się zdrowie. 

Ekspansja rowerzystów ....

Jak większość kluczborczan i kluczborczanek  muszę sobie radzić z ekspansją rowerzystów. Popularność i moda  dołożyła się do rosnącej liczby rowerów w naszym mieście. Rowerzyści są więc wszędzie: na chodnikach, ścieżkach rowerowych (lub raczej ich odcinkach – bo ścieżek takowych w naszym mieście jak na lekarstwo ) i jezdniach. Oczywiście mają lub mamy prawa (bo też jeżdżę na rowerze) ale w tym roku  mam poważne wątpliwości.
Od kiedy zrobiło się ciepło, nie mogę spokojnie chodzić z dziećmi i psami po chodnikach, parku. Zbliżając się do rogu budynku, zatrzymuję się i powoli wyglądam, czy droga wolna. Odwracam się wciąż za siebie, bo nie chcę dać się zaskoczyć. Jestem doświadczony. Zbyt wiele razy ocierali się o mnie rowerzyści, traktowali jak kijek slalomowy albo testowali na mnie siłę swoich hamulców. Szczerze mówiąc, bo ostatnim „najechaniu” na mnie mam tego dość !
Nie przekonuje mnie argument, że póki nie ma ścieżek, rowerzyści nie mogą ryzykować jazdy po jezdni. Po pierwsze, ścieżek w Kluczborku nie będzie pewnie jeszcze przez długi czas. Po drugie, nawet jeśli gęsto pokryją one miasto (w co wątpię) , to nie zniknie konflikt między pieszymi, samochodami i rowerzystami. Będzie nawet więcej skrzyżowań, gdzie bardziej „uzbrojony” użytkownik drogi będzie chciał wymusić swoje prawo do pośpiechu.
Poza tym to, co sprawia, że chce się jeździć rowerem, to możliwość łączenia jazdy po ulicy, ścieżce i chodniku. Opcja, żeby przejechać skrótem i nie nadkładać pedałowania nawet po ścieżce. Ale zaraz, przecież przed chwilą chciałem, żeby rowerzystów wywalić z chodników. I dalej chcę, ale nie wszystkich !
Nigdy nie widziałem emeryta lub emerytki, która przekraczała na chodniku prędkość 20 km/h. Nie zdarzyło mi się też, żeby hamowała przede mną gwałtownie młoda dziewczyna. Za wszystkie wyczyny rowerzystów, jakie oglądam na chodnikach, odpowiadają młodzi mężczyźni. Tak mniej więcej między 16. a 35. rokiem życia. Łysi i kudłaci, przypakowani i cherlawi, w sportowym rynsztunku i w codziennych ciuchach. To oni uważają, że świat do nich należy, a wypadki powodują tylko „dupy wołowe”. Prawa jazdy nie mogą robić ludzie przed 18. rokiem życia, bo uznaje się ich za niepoczytalnych. Młodzi mężczyźni na rowerach są zapewne bardziej niepoczytalni niż niejedna czternastolatka za kółkiem. Dlatego proponuje, żeby spadali na jezdnie. A i należałoby wspomnieć o powracających wężykiem przez park „działkowcach” – bo przecież do parku idziemy odpocząć a nie ćwiczyć refleks i odskakiwanie w ostatnim momencie bo panowie bardzo często zmieniają tor jazdy.


My w spokoju będziemy mogli wreszcie chodzić po chodnikach. A poza tym im więcej rowerzystów na jezdniach, tym szybciej przyzwyczają się do nich kierowcy.

Niedzielnie






















piątek, 25 kwietnia 2014

Weekend ....










Nasze matki, nasi ojcowie - polecam ....

Cierpiętnicze prawo do oceniania II wojny światowej mają tylko Polacy, Żydzi i Rosjanie. Kto przeciw nim, tego rozstrzelać… No może, żeby było elegancko – postawić przed sądem…
Telewizyjny serial produkcji niemieckiej “Nasze matki, nasi ojcowie” już trafił do prokuratury, a wiadro pomyj wylały nań tabuny publicystów na wschód od Odry i tych rezydujących w Jerozolimie. Wszyscy zostali dotknięci do żywego, bo nie ma to jak kisić publicznie swoją martyrologię po wsze czasy…
Obejrzałem wszystkie trzy części już po fali dyskusji nad filmem. To jeden z najlepszych seriali telewizyjnych jaki widziałem.
Teraz puśćcie na mnie i na niemieckich producentów swoje bojówki i przykładnie powieście na rynku…  ;-)
Taki serial może być dla Niemców powodem do dumy. Ta kinematografia rzadko dawała nam coś ponad standardową dydaktykę, a do okresu nazizmu podchodziła zbyt ostrożnie. Film pokazuje, że ze świadomością znaczenia faszyzmu nie jest nad Łabą i Renem źle.
Nasza kawalkada oskarżeń zakłada chyba, że Niemcy powinni teraz o wojnie powiedzieć wszystko. Najlepiej poprzez 100-godzinny serial dokumentalny…
Tymczasem oglądamy dobrze zrealizowany, dobrze zagrany serial o 5 osobach, na których młodość nałożyły się czarne czasy hitleryzmu. Tylko tyle…
To nie jest film o czarno – białych charakterach. Jeśli bowiem przyjąć tezę, że wszyscy Niemcy byli wówczas “czarnymi”, to jak mielibyśmy żyć koło nich po wojnie. W filmie (jak w żadnym innym) widać jak zło wkrada się do umysłów przeciętnego Niemca, jak czyni tam spustoszenia – raz większe, raz mniejsze… Naprawdę małej wyobraźni trzeba, by sądzić, że tylko Niemcy byli na to podatni…
Każdy ponosi za to karę – niekoniecznie adekwatną do czynów. To też dodaje obrazowi goryczy…
Pamiętajmy , to film niemiecki i o Niemcach .
To nie jest film o holocauście, to nie jest film o Armii Krajowej, to nie jest film o Rosji czy Polsce. Wątki poboczne są wyraźnie nakreślone, ale pozostają – mimo wszystko – drugoplanowe. Aktorzy grają po polsku (czy rosyjsku) używając nieco koślawego języka, ale daje się to zaakceptować.
Śmieszny zarzut, że Polacy są w filmie brzydcy (w kontraście do ślicznych Niemców!) wynika chyba z jakiejś paranoi.
Jasno pokazany antysemityzm partyzantów z Armii Krajowej trzyma się w cuglach – w końcu nasi żołnierze kpią, nie pomagają, ale też nie dokonują zbrodni na Żydach. Czy taka sytuacja jest wykluczona? Czy reżyser nie miał prawa do takiego spojrzenia? Nie miał, bo jest Niemcem?
Film nie rozgrzesza ojców i matek – zbrodnią brudzą się wszyscy bohaterowie. Muszą zginąć lub jakoś z tego wyjść, bo wojna się kończy…

Serial uświadamia przede wszystkim, że mordowali LUDZIE, a nie abstrakcyjni hitlerowcy. Odpowiada też na pytanie “dlaczego ?”. Choćby z tego powodu trzeba go obejrzeć koniecznie…

Deszczowo czwartkowo .....

Usiadłem na balkonie  z oczami w deszcz wpatrzonymi. Deszcz co zmywał cały świat, zazieleniał i nagle grzmot z nieba pociemniałego się wydobył. Psy u nóg moich przysiadły, wystraszone, spłoszone, a ja. Sięgnąłem pamięcią w przeszłość. Na spracowane ręce dziadka, na mamę skąpaną wśród kwiatów, na  zapach siana i słomy, na świeżo skoszoną trawę. Na krowy pasące się w koło i ptactwo domowe goniące w ogrodzie. Miłe wspomnienia  z domu prababci Marii. 
Dziś pozostała tylko cisza i pamięć. Gospodarki nie ma. Pozostało tylko to samo niebo, ta sama świeżość, lecz inna świadomość. My nowi ale myślami w sielskim klimacie przeszłości. Stogów już nie ma, choć kosa zapewne stoi gdzieś w kącie.